– Idzie jesień – spróbowałem nawiązać rozmowę.
– Idzie – westchnął Michalski. – Mówili ci już, że mi odbiło?
– Słyszałem. – Kiwnąłem głową. – Ale proszę się tym nie przejmować. Pańskie zasługi i tak zapewnią panu poczesne miejsce w podręcznikach historii.
Parsknął śmiechem. Rechotał jak świr, bijąc się dłońmi po udach.
– To ci się udało – powiedział. – Chcesz poznać moją wersję? Choć pewnie nie uwierzysz. Nikt nie chce wierzyć, brzmi to wszystko zbyt nieprawdopodobnie. Ale kto wie – spoważniał. – Może twój wujaszek byłby w stanie mnie stąd wyciągnąć?
– Z przyjemnością posłucham.
– Służyłem Polsce wiernie przez wiele lat. A teraz chcę wrócić do domu. Do Koblencji. Moja kamienica jeszcze stoi. Kto wie, może żyją jeszcze koledzy, z którymi grałem w piłkę… – zamyślił się.
– Koblencja leży w Rzeszy – zauważyłem.
– Widzisz, prawda jest taka, że jestem kimś zupełnie innym, niż się powszechnie uważa. To wszystko: imię, nazwisko, nawet i ten stopień wojskowy to blef.
– Nie rozumiem?
Jak na wariata, mówił spokojnie i konkretnie.
– Jestem oficerem Wehrmachtu w randze waszego kapitana. Chcę zostać uznany za jeńca wojennego i repatriowany do kraju pochodzenia. Chcę anulowania wszystkich stopni i odznaczeń, które otrzymałem w służbie Rzeczypospolitej…
– Jakim cudem jednocześnie mógł pan zostać oficerem Wehrmachtu i ukończyć w Polsce szkołę oficerską? – wysunąłem zastrzeżenie.
– Podchorążówkę w Modlinie, a potem Wyższą Szkołę Wojenną II Rzeczypospolitej – uzupełnił. – Nie kończyłem tamtych szkół – westchnął. – Naprawdę chcesz usłyszeć tę historię?
– Tak. Ale będę wyłapywał słabe punkty pańskiej wersji.
– Zgoda. – Wzruszył ramionami. – A zatem przejdźmy do początku… Od połowy lat trzydziestych my, Niemcy, szykowaliśmy się do wojny. Sytuacja nie wyglądała najlepiej, kraj był zdemilitaryzowany. Część broni nasi konstruktorzy tworzyli w biurach projektowych Związku Radzieckiego.
– Wiem o tym.
– Tam też szkoliły się przyszłe kadry naszej armii. Potem jednak stosunki uległy gwałtownemu ochłodzeniu. Ale szykowaliśmy się dalej. Rozwijaliśmy przemysł, stawiając fabryki, od razu przewidywaliśmy, że z czasem będą mogły przejąć produkcję zbrojeniową. Potem zaczęliśmy robić to jawnie… Wreszcie, byliśmy niemal gotowi. Mieliśmy uderzyć najpierw na Francje, a następnie scalić wszystkie odwieczne ziemie niemieckie. Jednak doszliśmy do wniosku, że groźniejsza będzie Polska i ona miała iść na pierwszy ogień. Ribbentrop poleciał do Moskwy podpisać pakt ze Stalinem…
– W drodze powrotnej jego samolot miał awarię i rozbił się pod Otwockiem – uzupełniłem. – Minister przeżył, skacząc ze spadochronem, ale zanim polskie służby zabezpieczyły kadłub, do wraku podkradł się chłop z pobliskiej wioski, ukradł pancerną kasetę z tekstem traktatu i tajnymi załącznikami, rozpruł ją w stodole, a że znał trochę rosyjski, skapnął się, co to jest i sprzedał papiery redakcji „Kuriera Warszawskiego”. O tym wie każde dziecko. Ale raczej pomija się fakt, że polski wywiad przewidział, jaki będzie finał tych rozmów i że samolot Ribbentropa został po prostu zestrzelony… – Uśmiechnąłem się. – Sam minister, skazany na dożywocie, zgnił potem w kamieniołomach.
– Wiesz dobrze, co było dalej. 27 sierpnia polski ambasador przybył do Kancelarii Rzeszy i złożył na ręce führera akt wypowiedzenia wojny. Przyjechał limuzyną, ale pozostawił ją na dziedzińcu, tłumacząc się awarią silnika. Opuścił budynek pieszo i złapał taksówkę. Godzinę i dwadzieścia minut później wybuchła podłożona przez niego walizkowa bomba atomowa… Eksplodowała akurat w chwili, gdy Adolf Hitler otwierał naradę sztabu generalnego. Polska armia, choć mobilizację przeprowadzono tylko częściowo, przekroczyła koło południa granicę…
– …zajmując w pasie przygranicznym ogromne składy broni, amunicji i surowców strategicznych, które Niemcy przygotowali przeciw Polakom – uzupełniłem znowu. – Tysiące czołgów, stojących na lawetach, samoloty na polowych pasach startowych… A wszystko to tylko częściowo obsadzone, bo ich załogi były dopiero w drodze na wyznaczone pozycje. Reszta musiała walczyć bez sztabu, bez wodza, pozbawiona zapasów strategicznych… Pierwszego września padł Berlin…
– A trzeciego września nad Renem Polacy po raz pierwszy trafili na próbę zorganizowanego oporu. Forpoczty Armii Poznań starły się z korpusem zmechanizowanym generała Guderiana i poniosły dość dotkliwe straty… Wtedy też do niewoli trafił podpułkownik Janek Michalski. – Generał skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.
– Przebywał pan w niewoli kilkanaście dni. Dobrze pamiętam? – zaniepokoiłem się.
Kiwnął energicznie głową.
– Czwartego września Polska wypowiedziała wojnę Francji i Anglii, oskarżając je o niedotrzymanie umów sojuszniczych.
– Żabojady nie chciały umierać za Berlin – mruknąłem. – Za Paryż zresztą też im się nie bardzo chciało. Polska armia prawie nie natrafiła na opór.
– To zmieniło całą sytuację strategiczną, bo Francuzi pozwolili Niemcom wycofać niedobitki Wehrmachtu na swoje terytorium, chronione doskonale linią Maginota… Ale polskie wojska objechały umocnienia z jednej strony przez Belgię, z drugiej przez Szwajcarię i Guderian został rozbity w chwili, gdy usiłował wyprowadzić niedobitki swojej armii do Włoch – uzupełnił. – Może by i zdążył, ale Mussolini zaczął rozmowy pokojowe z Polakami i zamknął nam granicę przed nosem.
– I oswobodzono pana z niewoli.
– Wydawało im się, że uwalniają Michalskiego. – W oczach starca błysnął chłód. – Tymczasem on już dawno ziemię gryzł. W rzeczywistości to byłem ja, przebrany w jego mundur…
– I nikt się nie zorientował? – Uśmiechnąłem się pobłażliwie. – Oficer się odnalazł szczęśliwie, ale z niezrozumiałego powodu mówi wyłącznie po niemiecku…
– Znałem dobrze język polski, w młodości kilkanaście lat spędziłem w Gdańsku – odparował. – Chodziłem do szkoły z Polakami. Zresztą, wielu gdańszczan tak nie do końca wiedziało, jakiej są narodowości.
Milczałem przez chwilę, szukając luk. Już wcześniej słyszałem, że chorzy umysłowo potrafią być bardzo przekonujący…
– A niby po co Guderianowi byłaby potrzebna taka mistyfikacja? Powiesić Michalskiego – rozumiem, zamęczyć z czystej niemieckiej Schadenfreude, rozstrzelać. Ale po co pakować swojego agenta do polskiego sztabu generalnego w chwili, gdy wojna jest przegrana i nie ma żadnych szans na zwycięstwo?
– Część wojsk niemieckich i francuskich ewakuowała się przez port w Dunkierce na Wyspy Brytyjskie. Guderian wiedział o tym i liczył, że wcześniej czy później dojdzie do wojny z Wielką Brytanią albo Polska tak się uwikła na froncie wschodnim, że będzie można uderzyć z Włoch od południa, z północy dokonać desantu, otworzyć drugi front i… Wtedy, jako niemiecka wtyczka w polskim sztabie, mógłbym oddać nieocenione usługi swojej ojczyźnie. – Wyprężył pierś, a w jego oczach błysnęła duma.
– Tylko Churchill nie był taki głupi, by zadzierać z Polakami. Szczególnie po tym, jak na Londyn spadła ta bomba, która nie wybuchła. Internował wszystkich uchodźców, a potem podjął rozmowy pokojowe, więc w końcu nie doszło do desantu na Wyspy Brytyjskie.
– Tak więc nie mogłem im szkodzić, zwłaszcza że wojna na zachodnim theatrum się skończyła, a mnie wysłano na front wschodni. To co miałem robić? Przyznać się i iść do piachu, jak Michalski? Byłem oficerem, trwała wojna, walczyłem z bolszewikami. Może i po stronie Polaków, ale realizowałem plan naszego führera – ostateczne zniszczenie Związku Radzieckiego. Doszedłem do Irkucka, zanim mnie odwołano. Potem były misje w interesach Ligi Morskiej i Kolonialnej, wojna z Japończykami i francuskimi odwetowcami o Wietnam, korpus ekspedycyjny i tłumienie komunistycznej rewolty w Chinach, przewrót socjalistyczny w Etiopii… Jeździłem po całym świecie, gasząc nieustanne pożary. Aż starość dopadła mnie w Palestynie. Tam przynajmniej robota była taka, jaką sobie wymarzyłem: broniłem Palestyńczyków przed pogromami, polowałem na żydowskich terrorystów i pilnowałem, żeby nie zbudowali tam swojego wymarzonego Izraela. Robiłem to, co Hitler kazał, tyle tylko, że w polskim mundurze. A teraz… Cóż, Murzyn zrobił swoje, powinni pozwolić mi odejść. – Wpatrzył się apatycznie w przestrzeń.