– Jak? Bez przemysłu, bez zaplecza, infrastruktury, uranu…
– Tak samo jak to zrobili w Mongolii. Na skróty.
– Przecież nie mogli wyprodukować tej broni w jurcie krytej wojłokiem!
– Zrobili je z radu. Ma bardzo małą masę krytyczną – odezwała się niespodziewanie Magda. – Fryderyk Joliot, zięć Marii Skłodowskiej-Curie, zaobserwował w 1935 roku procesy wzmożonego rozpadu tego pierwiastka. To podsunęło mu myśl o możliwości zaistnienia reakcji łańcuchowej.
– I właśnie ten przybysz z przyszłości podsunął nam myśl, jak to wykorzystać – uzupełnił jej ojciec. – Kupowano surowiec na całym świecie. Oczywiście, rzekomo do naświetlań. Drogo było jak cholera, ponad milion dolarów za gram, a dolary były wówczas naprawdę mocną walutą. Wystarczyło na pięć bomb… Technologia jest prosta jak drut, nie trzeba bawić się w dobieranie odpowiednich izotopów uranu czy plutonu. Każdy, kto będzie miał dostęp do radu, zbuduje to w zwykłym garażu. Tylko na szczęście nikt już nie ma dostępu. Zadbaliśmy o to starannie. Po wojnie pojawiły się nowe metody walki z nowotworami, nowe urządzenia do naświetlań i rad wyszedł z użycia. Tylko w krajach bardzo zacofanych, takich jak Mongolia czy Chiny, onkolodzy jeszcze go używają…
– Czemu mi to mówicie? – Spojrzałem na nich zupełnie dziko.
Może tu taki zwyczaj, że skazańcowi przed rozwałką wyjaśnia się wszystkie okoliczności?
– Bo Aleksy to idiota. Gdy podkładaliśmy nasze atomówki w Berlinie i Moskwie, zaopatrzyliśmy je w pancerze z uranu. Zrzuciliśmy lipną bombę na Londyn, byle tylko zamaskować, z czego tak naprawdę je robimy. I udało się. Elemelek działał przez dziesiątki lat. Pchnęliśmy badania wszystkich światowych laboratoriów na fałszywe tory. A Ungern walnął radową. Amerykańskie, rosyjskie i brazylijskie satelity zrobiły już z pewnością analizę spektralną miejsca eksplozji. To już nie jest tajemnica. Za kilka tygodni będą mieli własne.
– Co ze mną zrobicie?
– Uratowałeś Magdę, więc darujemy ci życie, szpiegusiu za dychę. Choć domyślamy się, że nieprzypadkowo znalazłeś się we Lwowie akurat w przededniu wojny. Pojedziesz do wujaszka, bo idę o zakład, że macie swoje umówione kanały łączności i dasz mu to. – Wyjął z aktówki teczkę.
Popatrzyłem na okładkę. Skóra, złocony orzeł…
– Oficjalne stanowisko naszego rządu – wyjaśnił. – I list żelazny. Jeśli zechce zrobić powstanie, zrównamy Kijów z ziemią. Jeśli ma ochotę negocjować, niech przyjedzie do Warszawy. Jutro zaczyna się sesja specjalna naszego parlamentu poświęcona sytuacji międzynarodowej. W związku z wojną domową w Rosji nasi sojusznicy mogą liczyć na pewne gesty dobrej woli… Zbieraj się, za kwadrans masz pociąg specjalny do Kijowa. Tam czeka samochód, który zawiezie cię, gdzie tylko rozkażesz. I spiesz się, bo jak wasi zaczną strzelać do naszych, na rozmowy może być za późno…
Wstał na znak, że rozmowę uważa za zakończoną. Magda uśmiechnęła się do mnie przepraszająco. Dopiero siedząc w wagonie, odetchnąłem z ulgą. Nie znaleźli rakiety…
Siedziałem przed kijowską Ławrą. Ochłodziło się. Wpuściłem w ucho słuchawkę radia. Car Georgij zarządził mobilizację i wysłał na Urgę ekspedycję karną. Car Fiodor Nikitycz ją odwołał, zapowiadając przy okazji, że słuchanie rozkazów uzurpatora karane będzie bez litości. Następnie wydali na siebie wzajemnie wyroki śmierci.
Parlament Rzeczypospolitej wysłuchał generała Ihora Pawluka. Trwają prace komisji spraw wewnętrznych. Komentatorzy sejmowi są przekonani, że teraz, po zakończeniu okupacji Rzeszy, propozycje ukraińskie przejdą prawie jednogłośnie. Przygotowywany jest specjalny aneks do Ugody Tarnopolskiej, dający Ukrainie pełną suwerenność, a po pięcioletnim okresie przejściowym niepodległość.
Wiadomości gospodarcze. Prezydent uznał, że z uwagi na napiętą sytuację międzynarodową należy natychmiast znieść akcyzę na paliwo. Wysunął też propozycję obniżenia podatków dochodowych. Obowiązujące obecnie progi podatkowe: trzy, dwa i jeden procent, zastąpi się podatkiem linowym, wynoszącym siedem promili dochodu. Będzie to wstęp do planowanego na rok przyszły całkowitego jego zniesienia…
Zapikała poczta. Wiadomość od Magdy.
Tata nie jest zachwycony, że zadaję się z ukraińskimi szpiegami, ale może przyjedziesz na ferie zimowe do Lwowa?
Uśmiechnąłem się pod nosem. Jasne, że przyjadę.
Polski patrol, trzej żołnierze, legitymowali kogoś przy wejściu do świątyni. Ale czułem, że po raz ostatni widzę taki obrazek na ulicy Kijowa. Szcze ne wmerła Ukraina! Będziemy wolni. Może już jutro.
Wiedźma Monika
Liście sypały się z drzew, targanych podmuchami ciepłego jak na tę porę roku wiatru. W powietrzu dominowały zapachy ziemi i siana. Tak było przynajmniej na początku jej drogi. Rozmiękła glina brudziła stopy. Domniemana czarownica miała na imię Monika i była całkiem ładna, choć to akurat nie miało specjalnego znaczenia. A przynajmniej nie w tej chwili.
W połowie drogi z zamku do kościoła czekał tłum. Ludzie zjechali się już poprzedniego dnia wieczorem. Niektórzy przybyli z odległych o dziesiątki mil wiosek. Chłopi, szlachta zagrodowa, Żydzi, Rusini. Rozłożyli się pomiędzy opłotkami, pili piwo, żarli przywieziony chleb i cebulę, rozmawiali. Wokoło wozów kręciły się bezpańskie psy, żebrząc o resztki pożywienia.
Dziewczyna uniosła głowę. Jej dumne spojrzenie przesunęło się powoli po kurnych chałupach chylących się w większości ku ziemi, po zgromadzonym tłumie, zatrzymało się na chwilę na masywnych drzwiach kościoła. A potem Monika popatrzyła w niebo.
Było piękne, błękit miał tę głęboką barwę, jakiej daremnie wypatrujemy we wszystkie mgliste poranki. Było czyste, jedynie nisko nad horyzontem wisiały białe kłaczki chmur. Było zamknięte dla jej duszy. Na zawsze. Na skraju wsi czekał stos. Gdy wreszcie zmusiła się, aby nań popatrzeć, w jej oczach odmalowała się najwyższa pogarda. W porównaniu z doskonałością nieba, ziemia zdawała się kalekim tworem, owocem drobnego roztargnienia Stwórcy. Zamek o krzywych ścianach, wzniesionych z miejscowego białego kamienia oraz kiepsko wypalonych, popękanych cegieł. Wieś – domy zbudowane z drewnianych, nie okorowanych belek, pokryte gliną. Zaprawa odpadała płatami, a nikt nie myślał, żeby polepić je na nowo. Chłopom się nie śpieszyło. Zima miała nadejść dopiero za kilka tygodni. Drewniany kościół stał, przechylony smętnie na jedną stronę. W niedużym bajorze pławiły się pospołu półdzikie świnie i kaczki.
Stos także wzniesiono byle jak. Centralny słup wbito krzywo, a drewno dobrano zupełnie przypadkowo. Gałęzie, graty, śmieci, stara beczka… Połamane koło od wozu, pozbawione obręczy, leżało obok niego, szyderczo szczerząc resztki szprych.
Sznur, który pętał jej ręce na plecach, częściowo sparciał. Zresztą, nawet gdyby go zerwała, to i tak nie miała dokąd uciec. Otaczało ją pięciu zamkowych rycerzy w hełmach z grubo wyprawionej skóry, kaftanach naszytych metalowymi kółkami, które nie usiłowały choćby imitować kolczug, w dziurawych butach i brudnych portkach z samodziałowego płótna. Ale ich podrdzewiałe miecze, mimo że wykute przez wiecznie pijanego kowala, były ostre.
Na przedzie postępował ksiądz w poplamionej, kusej sutannie, zaraz za dziewczyną szedł pan zamku, Piotr Uchański. Wielki feudał, władający dawnej świetności ruiną i trzema wioskami, posiadający ponadto kilka tysięcy łanów lasów i bagien. Uchański z okazji tak wielkiego święta założył zbroję, w której jego pradziad walczył pod Grunwaldem lat temu sto kilkadziesiąt…
Za nimi tłoczyli się bezładną kupą inni mieszkańcy zamku. Dziewki od krów o usmarowanych gnojem łydkach, kilku służących o lizusowskich uśmiechach, pachołkowie o słomianych włosach i drewnianych mózgach, zapasiony kucharz i ci wszyscy inni, bez których życie stałoby się nieznośnie uciążliwe a z którymi było jeszcze gorsze. Ludzie, których mijała codziennie na korytarzach. Ale jej ojca, pańskiego pisarza, nie było wśród nich. Zamknięto go na wszelki wypadek w wieży. I zupełnie słusznie zamknięto.