– Co sprawia, że człowiek taki jak wy, panie, staje się tak bezlitosny?
– Nie jestem bezlitosny. Ja także cierpię, gdy muszę zadawać ból. Choć są wśród nas tacy, którym sprawia przyjemność torturowanie innych, są to na szczęście nieliczne jednostki. Staramy się ich usuwać z szeregów inkwizycji. Ja się do nich nie zaliczam.
– Czy nie ma możliwości, abym uniknęła mojego przeznaczenia?
– Skazaniec heretyk może uniknąć stosu, jeśli podczas auto da fé wyrzeknie się swojej herezji a potem odbędzie pokutę. W przypadku czarowników i czarownic zadajemy pytanie Bogu i czekamy na znak. Jeśli nadejdzie, odstępujemy.
– Jak często tak się dzieje?
– Do tej pory słyszałem o jednym przypadku.
– Czy nie mógłbyś zabić mnie najpierw, a potem spalić me ciało?
– Zbyt duże jest ryzyko, że szatan pochwyci wtedy twoją duszę.
– A poganie, o których mówiłeś?
– Nikt nie wrócił z tamtego świata, aby powiedzieć, czy zostali przyjęci w niebie.
– To i ze mną nie ma pewności.
– Ufasz mi?
– Nie.
– Boisz się cierpienia. To naturalne. Nie przejmuj się, będę cały czas przy tobie. Jeśli chcesz się teraz wyspowiadać, choć właściwie nie musisz, bo jutrzejszy stos zmyje wszystkie twoje grzechy, to jestem gotów udzielić ci rozgrzeszenia.
– Z czego mam się spowiadać? Czy może z tego, że pierwszy mężczyzna, na widok którego zrozumiałam, że jestem kobietą, zapragnął mnie zabić, a moje serce wypełniła nienawiść?
Na twarzy inkwizytora odmalowało się zdziwienie.
Tłum czekał. A nawet zgęstniał. W powietrzu unosił się fetor obozowiska. Na obrzeżach gotowano strawę. Stos trochę się skurczył, rozkradziono część opału. Ale ciągle był wystarczająco wysoki. Od strony zamku nadszedł orszak. Monika w białej sukni wyglądała znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Starannie wyczesane włosy miała związane z tyłu. Koło niej kroczył chudy, wysoki człowiek w czerni. Inkwizytor. Ludzie wpatrywali się w niego z szacunkiem. Opowiadano o nim od wczoraj zdumiewające rzeczy. Jego dłonie miały przynosić ukojenie bólu, spojrzenie każdego zmuszało do uległości, a klątwa mogła zabić. Pierwsza część widowiska była ciekawa. Wychłostano publicznie jednego z zamkowych pachołków za kłamstwo w obecności inkwizytora. Szacunek ludzi się pogłębił. Ale teraz nadeszła uroczysta chwila. Dwaj kapłani zapalili pochodnie. Torralba położył rękę na ramieniu dziewczyny. Następnie po polsku, aby lepiej zrozumieli go nieznający łaciny chłopi, zapytał głośno:
– Boże, jeśli popełniamy błąd, daj nam znak swojej woli.
Minęła dłuższa chwila. Ludzie milczeli, nawet wiatr ucichł.
– Bóg mnie nienawidzi – szepnęła Monika.
– Nie myśl tak. Bóg cię kocha – powiedział.
Usta jej posiniały. Zemdlała.
– A więc taki jest Twój znak, Panie? – zawołał Torralba. – Ja, niegodny Twój sługa, mam dostąpić tej łaski?
Odwrócił się w stronę tłumu.
– Pamiętajcie, że czyny popełnione w imię miłości rozsądzone będą nie ludzką miarą. Podpalajcie stos – polecił kapłanom.
– Ale… – Kapelan wskazał gestem leżącą dziewczynę.
– Podpalajcie. Wszystko będzie dobrze.
Podłożyli ogień z dwu stron. Płomienie objęły podstawę stosu. Inkwizytor pochylił się, uniósł zemdloną Monikę i po przystawionej drabinie wdrapał się na rusztowanie. Stanął koło słupa, trzymając młodą kobietę w objęciach.
– Bóg dał znak. Pozbawił niewiastę przytomności, aby oszczędzić jej cierpień, a mnie wezwał do siebie razem z nią – rzekł, ale wrzask gawiedzi zagłuszył ostatnie słowa.
Powiał wiatr, zgromadzeni wokoło ludzie spostrzegli, że Torralba pochylił się i pocałował dziewczynę w czoło, a zaraz potem stos zapadł się do środka. W ostatniej chwili dostrzeżono jeszcze, że inkwizytor uśmiecha się do otaczającego go tłumu i błogosławi mu podniesioną ręką. I że w jego oczach błyskają ogniki szczęścia. A może to odbijały się płomienie?
Griszka
U siadłem wygodnie w fotelu obitym skórą. Mówiono, że książę Feliks Jusupow jest homoseksualistą. Patrząc na niego, trudno było się tego domyślić. Przystojny mężczyzna, prosta sylwetka wbita w szyty na miarę mundur. Tylko na twarzy malował się wyraz lekkiego zniewieścienia, wywołanego próżniaczym życiem. I to też pozór, ten młodzieniec stał na czele Stowarzyszenia im. Piotra I, tajnej organizacji powołanej dla ratowania sypiącego się imperium. Gospodarz nalał wina do szklanek.
– Sprawa Grigorija Rasputina jest jak zapalnik przy pocisku – powiedział. – Znasz zresztą plotki krążące po Petersburgu. Wiecznie pijany, niepiśmienny rozpustnik, być może niemiecki szpieg. Ma wpływy wszędzie…
– Co będzie moim zadaniem?
– Zostaniesz oddelegowany do grupy agentów, która się nim zajmuje. Trzeba odkryć jego faktyczne cele i zamiary. A potem… – Przesunął dłonią po gardle.
Po raz pierwszy spotkałem go w tramwaju. Było może dwanaście stopni mrozu. Stał na tylnym pomoście, rozmarzonym wzrokiem wpatrywał się w budynki wzdłuż Newskiego Prospektu. Na grubych wargach błąkał się dziwny uśmiech. Obfita, kruczoczarna, nierówno przycięta broda opadała na szeroką pierś. Krótkie, przetłuszczone włosy targał wiatr. Odziany był w czerwoną rubaszkę i samodziałowe spodnie. Na stopach miał saboty z rogoży.
Instynkt, a może doświadczenie agenta, sprawiło, że zacząłem obserwować go spod oka. Było w nim coś dziwnego, coś przyciągającego uwagę. Otaksowałem go, badając cal po calu sylwetkę. Wysoki, masywny, muskularny. Cera śniada, osmagana syberyjskim wiatrem. Nieuzbrojony. Sprawiał wrażenie zadowolonego z życia człowieka ze wsi, który zdobył robotę w fabryce i teraz co miesiąc wysyła pięć rubli rodzinie, pozostawionej na prowincji.
Dłuższą chwilę patrzyłem, nie rozumiejąc, co jest nie tak. Musiał poczuć mój wzrok, bo odwrócił się ku mnie. I wtedy pojąłem. Mimo siarczystego mrozu miał na sobie tylko tę cienką, chłopską koszulę…
Teraz on patrzył – ponuro i badawczo. Oczy, przypominające gorejące czarnym ogniem węgle, przewiercały mnie na wylot.
– Agent – mruknął. – Przyjdzie taki czas, że będziecie chodzić za mną krok w krok… Spotkamy się jeszcze u końca mojej drogi.
A potem odwrócił się i ponownie chłonął panoramę miasta. Ale na jego wargach nie było już uśmiechu. Posmutniał, przygasł, zgarbił się, jakby dźwigał brzemię zbyt ciężkie na siły syberyjskiego mużyka.
Minęły lata. Jego rozgorączkowane spojrzenie i czerwona rubaszka śniły mi się wielokrotnie. Fotografie zagadkowego chłopa pojawiły się w gazetach, potem znikły i znów się pojawiły. Wybuchła wojna. Front cofał się przez szereg miesięcy. Rosja oddawała kolejne twierdze i linie umocnień, jednak Niemcy nie mogli prowadzić działań zbrojnych w nieskończoność. Gdy ich zapasy kurczyły się, nasze przeciwnie – rosły. Fabryki dostosowały się do wojennego reżimu produkcji. Klęski pierwszych miesięcy, braki w zaopatrzeniu, utrata całych armii odeszły w przeszłość. Pochód wroga najpierw zwolnił, potem się zatrzymał. Na kilku odcinkach Rosjanie rozpoczęli ofensywę. Ale od frontu zewnętrznego ważniejszy był ten ukryty, ten, na którym to my byliśmy żołnierzami…
Agent Sokołow poprowadził mnie na piętro. Szerokie schody pokryte były wydeptanym nieco chodnikiem.
– Spory tu ruch – odezwał się. – Nawet do sześćdziesięciu gości dziennie.
Jeszcze jeden zakręt i zmrużyłem oczy porażone nagłym blaskiem.