Выбрать главу

– No fakt… Ale powód to on miał.

Czekałem grzecznie na bliższe wyjaśnienia.

– No więc był tu taki dresiarzyna. I podwalił się do jego siostry. Konkretnie, uszczypnął ją w tyłek. Sławek złamał mu rękę i wybił chyba połowę zębów.

– Powód faktycznie miał – mruknąłem. – Ale na silnego to on nie wygląda.

– Faktycznie. Łysy już tu nie chodzi, ale słyszeliśmy, że przyjechali całym gangiem spuścić mu łomot. Jak zobaczyli, że to takie chuchro, to go zostawili w spokoju, a za to wywalili z gangu Łysego, że niby się zhańbił, dając się sprać takiemu słabiakowi.

Poszedłem do klasy. Mój kolega z ławki obrzucił mnie spojrzeniem i wrócił do czytanej właśnie książki, ale poczułem szóstym zmysłem, że już wie. Wie, że go obgadali, wie, czego się dowiedziałem… Ciarki przeszły mi po plecach.

Trzecia lekcja. Fizyka. Nauczyciel, starszy wiekiem, z białą, capią bródką i w drucianych okularach, wyczytywał listę. Oczywiście, zostałem dopisany na samym końcu…

– Rychnowski? – Spojrzał na mnie zaskoczony. – Czytałem kiedyś prace jednego Rychnowskiego.

– To był mój pradziadek – powiedziałem z dumą. – Inżynier Franciszek Rychnowski ze Lwowa.

– Wielki wynalazca. – Nauczyciel w zadumie pokiwał głową. – A ty interesujesz się fizyką?

– Szczerze powiedziawszy, trochę. Ale zupełnie innymi zagadnieniami niż te wynikające z programu.

Po twarzy przemknął mu uśmiech.

– Siadaj. Otwórzmy podręczniki na stronie sto dwudziestej trzeciej… – wydał polecenie.

Usiadłem i machinalnie sięgnąłem po książkę. Sławek, swoim zwyczajem, jednym uchem słuchał fizyka, ale jednocześnie myślami tkwił daleko od szkoły. Coś machinalnie szkicował na końcu zeszytu. Spojrzałem mu przez ramię i z miejsca uwierzyłem we wszystko, co nim mówili. Kreski układały się w znajomy kształt. Herb Arma – znak, którym pieczętował się mój przodek inżynier. Zaschło mi w gardle.

Wreszcie ostatnia lekcja. Zeszliśmy do szatni. Koło naszych szafek siedział spory doberman, a ściślej mówiąc suka. Trzymała w zębach teczkę. Sławek pochylił się, pogłaskał ją po łbie.

Woźna wyrosła jak spod ziemi.

– Wojnarowski! – ryknęła na niego. – Ile razy mam ci powtarzać, że nie chcę tu widzieć tego parszywego kundla!

W jego oczach błysnęła dziwna, zimna nienawiść. Zaraz jednak się opanował.

– To pies mojej siostry – powiedział spokojnie. – Zresztą ja go tu nie przyprowadziłem. Sam przyszedł.

– A siostra gdzie? Kazała mu pilnować teczki, a sama gdzieś się szlaja?

Zmrużył powieki, kryjąc tym razem ogniki rozbawienia. Wyglądało, że kobieta powiedziała nieświadomie świetny dowcip…

– Nie jestem jej strażnikiem – mruknął. – Ale jakby się pojawiła, proszę powiedzieć, że zabieram psa do domu.

Gwizdnął melodyjnie i ruszył po schodach do wyjścia, a dobermanka z torbą w zębach pobiegła wesoło za nim.

***

Po całonocnej ulewie bardzo się ochłodziło. Mokre liście zalegały na chodnikach. Vlana wciągnęła nosem powietrze. Pachniało wichrem i mrozem, pustkowiami północy, mamutami, tajgą, nadchodzącą zimą… Smakowała je, czując dreszcze wręcz fizycznej rozkoszy. Przywodziło na myśl ogromne przestrzenie, stada wilków i wolność. Zbliżał się ranek, ostatni zapóźnieni przechodnie spieszyli do domów.

Nagły podmuch lodowatego wiatru wypadł zza rogu ulicy i przeniknął dziewczynę na wskroś. Z zaskoczenia upuściła teczkę. Zeszyty i podręczniki się wysunęły, ale zdążyła wepchnąć je z powrotem, nim upadły w kałużę. Zadrżała. Łasiczki poczuły to i, zawstydzone, że pozwoliły Vlanie zmarznąć, zbiły się nieco gęściej. Przez cienką, jedwabną koszulę poczuła bicie ich serduszek. Podniosła torbę i przyspieszyła kroku. Do domu…

Nieduża willa drzemała w ogrodzie. Vlana pchnęła furtkę z kutego żelaza i po chwili poczuła pod stopami kamienne płyty ścieżki. Tu była bezpieczna. Wiatr nie zdołał się wedrzeć pomiędzy pnie stuletnich kasztanowców. Zwierzątka rozluźniły chwyt. Zatrzymała się przy drzwiach, sięgnęła do torebki po klucz. Przyjemnie było wsunąć dłoń pomiędzy drzemiące stworzonka. Stary zamek zazgrzytał. Przekroczyła granitowy próg domu i owiała ją fala ciepła. Pstryknęła palcami. Łasiczki zeskoczyły z uprzęży i rozbiegły się po podłodze jak żywy dywan. Gwizdnęła ostro, ustawiły się w rządku. Weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i z dolnej półki wyjęła olbrzymią michę mięsa. Nalała sobie szklankę „Łaciatej” i wypiła ją kilkoma długimi łykami.

Zdjęła uprząż, odpinając wszystkie klamerki i paski. Obejrzała krytycznie i strzepnęła przyczepioną do niej sierść. Ostre ząbki i pazurki naznaczyły brązową skórę drobnymi zadrapaniami. Tak szybko się niszczyła, tandeta. Parciane są jednak trwalsze.

Vlana przeszła do swojego pokoju. Torebkę rzuciła na krzesło. Przeciągnęła się, aż strzeliły jej stawy. Usłyszała drapanie pazurków na parapecie, uchyliła okno. Nietoperz zatoczył krąg pod sufitem i zaraz zasnął, przyczepiony do belki w najciemniejszym kącie.

Łazienka. Rozebrała się. Sukienka nadawała się tylko do prania, koronki pobrudziły się błotem. Dziewczyna zdjęła z półki atomizer, psiknęła na siebie i spojrzała w lustro. Nie wyglądała dobrze. Na twarzy malowało się zmęczenie, ramiona opadły w dół. Ściągnęła łopatki, żeby się nie garbić, i uniosła brodę. Tak lepiej. Spray parował szybko i odbicie stawało się coraz mniej wyraźne.

Prysznic rozgrzał ją przyjemnie. Strumyki wody płynęły po białej jak kość słoniowa skórze. Wybrała mydło o zapachu jaśminu. Spłukała długie, czarne włosy. I wystarczy. Wytarła się grubym ręcznikiem frotte, założyła koszulę nocną z haftowanego jedwabiu.

Nad Warszawą wstawał świt. Vlana spuściła żaluzje i zaciągnęła grube, ciemne kotary. Sen już ją morzył. Wyciągnęła się wygodnie, nakryła grubą, wełnianą narzutą i, przesuwając mosiężną dźwignię, zamknęła wieko trumny.

***

Co można robić, gdy lekcje skończą się o dwunastej czterdzieści, na niebie nie ma żadnej chmurki, a świetlisty, jesienny dzień wprost zachęca do przechadzki? Wyjąłem z kieszeni odbity na ksero plan okolicy. Kilkanaście ulic i zaułków, zabudowanych czynszówkami, obok liceum kościół i linia tramwajowa. Za szkołą budynki fabryki, tam nie da się połazić. Dalej jednak, idąc uliczką obok świątyni, mogłem dotrzeć do ośrodka sportowego i parku. Opasywał go wał kolejowy i jakieś zagajniki. W sumie nie miałem nic do roboty, można się rozejrzeć po okolicy…

Minąłem pętlę tramwajową, notując w pamięci numery. Zauważyłem, że mam stąd dobry dojazd do centrum. Ale na razie to mnie nie interesowało.

Ulica była ciekawa, pokrywał ją stary bruk, kocie łby. Po lewej stronie kilka przedwojennych domów, po prawej, za szpalerem topoli, widać było boisko i korty tenisowe. Perspektywę zamykał nasyp. Ruszyłem spokojnym, równym krokiem. Park był spory, ale, wciśnięty pomiędzy płot ośrodka i mur fabryki, robił wrażenie niewielkiego.

Wspiąłem się na nasyp. Spodziewałem się jednej linii wałów, a tym czasem przed sobą zobaczyłem drugą. Za nią była trzecia, ale jak spostrzegłem, tamta była chyba od dawna nieużywana, bowiem jej koronę porastały tu i ówdzie krzewy. Między nimi znajdował się klinowaty kawałek prawdziwych nieużytków. Rosły tu gęsto brzozy. Zbiegłem na dół i zagłębiłem się pomiędzy drzewa. Przez ostatnie dni widziałem wokoło siebie tylko beton i asfalt. Tu wreszcie mogłem odetchnąć. Znalazłem wąską ścieżkę, trudno powiedzieć, wydeptaną przez ludzi czy zwierzęta. Ruszyłem na wyprawę w nieznane.