Выбрать главу

– Znowu – powiedział Hansen.

Paweł skinął głową.

– Porozmawiajmy szczerze – poprosił.

– Dobrze. Od kiedy przed pięciu laty zostałem tu kierownikiem, słyszałem tę opowieść wiele razy… Dziadek Trąd wędruje po mieście.

– U nas w Polsce widywano w czasie zaraz kobietę. Dziewicę Moru…

– Początkowo nie wierzyłem w te opowieści, sądziłem, że to zbiorowy obłęd. Nie sugerowałem się tymi bajdami zabobonnych przekupek. A potem zacząłem go widywać. Kątem oka, w ciemnych bramach. Chyba krąży wokół szpitala. Chce wiedzieć, czym się zajmujemy…

– Może to powstało dawno temu, syciło się ludzkim cierpieniem, rosło w siłę, aż zaczęło przybierać ludzką postać… – mruknął Skórzewski. – My, Słowianie mamy takie opowieści. W dzieciństwie słuchałem od niańki, pochodziła ze wsi… Demon choroby. Niemal namacalny. Zarażający ludzi trądem, którego jest ucieleśnieniem.

– A może to tylko wiatr? – zapytał Hansen. – Widywałem go tylko zimą. Wiatr ze śniegu lepi widma… Żywią się naszym lękiem. A naprawdę tam nie ma nic.

– Nic, co moglibyśmy zabić – powiedział Skórzewski w zadumie. – Dlaczego nas obserwuje?

– Może jesteśmy blisko rozwiązania zagadki choroby? Może trzeba użyć kilku preparatów na raz? Alkaloidy i… rtęć.

– Organizm pacjenta tego nie wytrzyma. Ale masz rację, że leczenie zewnętrznych objawów niewiele tu pomoże. Uderzać trzeba do środka. Wzdłuż zżeranych przez bakterie nerwów. Tylko jak to zrobić?

– Może iniekcje z jednoprocentowego roztworu arszeniku? Bakcyle pobrane z ciał zmarłych żyją zbyt krótko. Ale można by spróbować… na żywych.

– Sądzisz? – zastanowił się Paweł.

– Czasami lekarz musi podjąć ryzyko. Zastanawiam się, czy bakterie obecne są w całym organizmie, czy tylko w zaatakowanych częściach.

– Zapewne w całym, ale w częściach zaatakowanych jest ich najwięcej.

Hansen wyjął z szafki słoik arszeniku. Starannie przeniósł odrobinę białego proszku na szalkę, zważył i wsypał do butli z destylowaną wodą.

– Chodźmy.

Weszli do sali głównej. Chorzy powoli zbierali się już do snu. Pielęgniarka wynosiła puste miski po kaszy. Weszli do jednej z bocznych cel. Było tu ciasno, pomieszczenie miało nie więcej niż dwa na trzy metry. Po obu stronach wejścia stały łóżka, ale tylko jedno było zajęte. Pacjent nie spał. Popatrzył na lekarza.

– Czym mogę służyć, panowie doktorzy? – zapytał.

Miał ochrypły głos. Trąd zaatakował błony śluzowe i teraz przeżerał struny głosowe.

– Mam tu nowy preparat. – Lekarz uniósł butlę. – Może zadziałać, ale może też być niebezpieczny dla zdrowia.

– Chcecie go na mnie wypróbować? – Uśmiechnął się chory. – Jestem dla was zwierzęciem, kawałkiem mięsa, które można pokroić… Gdzie te czasy, gdy lekarze szczepili sobie dżumę lub cholerę, by tym skuteczniej badać rozwój i sposoby przenoszenia się choroby?

– Nie wstrzykniemy tego bez twojej zgody.

– Kłuj. – Wyciągnął zniekształcone ramię, pokryte guzami. – I tak nie czuję bólu…

Hansen wykonał kilka zastrzyków po ćwierć centymetra sześciennego.

– Wystarczy – powstrzymał go Skórzewski. – Nie zapominaj, że trzecia część grama arszeniku zabija człowieka.

– Arszenik mi wstrzykujecie. – Pokiwał głową chory. – A ja nim trułem szczury w piwnicy… Wpadnijcie rano, jeśli jeszcze będę żył, to powiem wam, czy pomogło.

Wrócili do laboratorium.

– Chyba się wygłupiłem – mruknął Hansen. – Jeśli nie ma czucia w ręce, to prawdopodobnie jego nerwy już nie istnieją. Jednak musieliśmy spróbować.

– Demon choroby – westchnął Paweł. – Chyba chwilowo jest górą…

– W końcu musi przegrać. Jeśli to nie ja wynajdę odpowiednie remedium, po mnie przyjdą następni.

Skórzewski poczuł się nagle bardzo zmęczony.

– Pora spać – powiedział.

Wdrapał się do swojego pokoju i umył starannie. Zapach rozpadającego się ciała nie chciał ustąpić. Jak gdyby straszliwa woń wgryzła mu się w skórę. Nim zasnął, popatrzył przez okno. W zaułku nie było nikogo, tylko wiatr przetaczał po ulicy tumany śniegu.

***

Jedli śniadanie w restauracji. Dzień był ładny, wiatr ucichł i wyjrzało słońce.

– Wygłupiliśmy się w nocy – powiedział doktor Hansen, smarując kawałek chleba masłem.

– Dlaczego?

– Nawet jeśli wstrzyknięcie arszeniku pozabija mu leprę, to i tak komórki jego skóry i kości, a zapewne także i mięśni, są już zbyt mocno uszkodzone.

– Podamy mu preparat wapniowy wedle mojej receptury i żelatynę dla wzmocnienia tkanki chrzestnej i łącznej, do tego tran, dla ogólnego…

– Może, jeśli część komórek pozostała zdrowa, rozmnożą się…

– Zobaczymy.

W tym momencie do restauracji wpadł doktor Danielsen.

– Panie kolego – zwrócił się do Armauera. – Chyba mają kolejny przypadek trądu na mieście!

Doktor zabrał z talerza niedojedzoną kanapkę i zawinął ją w serwetkę. Skórzewski pośpiesznie dopił kawę. Nie smakowała mu, w Norwegii zamiast parzyć kawę gotowali ją, ale pomogła mu mimo wszystko odpędzić ponure myśli.

– Gdzie to się stało? – zapytał w biegu Hansen.

– Na pensji.

– O mój Boże!

Zabrał ze szpitala tylko torbę lekarską i już po chwili biegli, ślizgając się na zaśnieżonych uliczkach. Doktor Danielsen został w klinice. Niebawem dotarli do sporego budynku, mieszczącego internat. W drzwiach przywitała ich ponura kobieta o płonącym bojowo obliczu.

– Zabierzcie ją! – wrzasnęła histerycznie. – Zaraza!

– Niech się pani uspokoi! – huknął na nią Hansen. – Dzieci patrzą! Gdzie ona jest?

Machnęła dłonią. Weszli przez bramę na niewielkie podwórko zabudowane szopami. Przed drzwiami jednej z nich stał pedel, uzbrojony w starą strzelbę kapiszonową. Lekarz na ten widok wykrzywił pogardliwie wargi. Odepchnął go i otworzył drzwi. W kącie siedziała skulona dziewczynka mogąca mieć około szesnastu lat. Ubrana była w sukienkę i skórzane kapcie. Popatrzyła na niego jak zaszczute zwierzę. Przerażenie wykrzywiło jej rysy.

– Zabierz ją! – zawyła dyrektorka, która przyczłapała tu za nimi.

Spojrzał na nią ostro.

– Na dworze jest piętnaście stopni mrozu, a ona siedzi w szopie, ubrana tylko w sukienkę! – krzyknął. – Czy pani rozum postradała! Proszę natychmiast przynieść jej płaszcz, czapkę i buty.

Wszedł do szopy. Dziewczynka z przestrachu skuliła się jeszcze bardziej.

– Nie bój się – powiedział. – Jestem lekarzem. Nazywam się Armauer Hansen.

Opanowała się w jednej chwili, a może na skutek szoku ogarnęło ją otępienie?

– Słyszałam o panu. – Zrobiła się blada jak ściana. – Mam na imię Vanja. Vanja Lunden.

Paweł też się przedstawił. Po chwili wrócił cieć. Niósł ubranie Vanji na widłach. Rzucił je na klepisko, a sam wycofał się na bezpieczną odległość i zaczął dezynfekować gardło anyżówką. Hansen pomógł dziewczynce się ubrać.

– Idziemy tam? – zapytała.

– Tak, ale nie martw się. Zbadam, co ci naprawdę dolega. Może to nic takiego.

Cieć przyniósł, znowu na widłach, jej walizkę. Gdy wychodzili, na podwórzu dyrektorka właśnie polewała naftą wyrzucone przez okno łóżko i pościel.

– Niech pani nie zapomni wymyć wrzątkiem ścian i podłogi – poradził jej życzliwie Hansen. – I, oczywiście, należy spalić tę szopę. – Oczy błysnęły mu złośliwie.