Milczała.
– Tamten świat pełen jest przedmiotów, które są dla nas niebezpiecznie.
– Broń, miny…
– Nie. Przedmioty codziennego użytku.
Wyjął z szuflady szklane pudełko.
– Na przykład to. Widelec, powleczony warstewką srebra. Wystarczy, że złapiesz coś takiego i poparzysz palce do kości. Jeśli spróbujesz nim jeść, umrzesz po kilku minutach, gdyż związki metalu przenikną wraz z jedzeniem do wnętrza twojego organizmu. Problem kolejny. – Wydobył słoik z jakby dziwnym owocem w środku. – Czosnek.
– Co to jest?
– U nas niebezpieczny chwast, prawie całkowicie wytępiony. U nich powszechnie używana przyprawa. Spożyty wywołuje wrzody żołądka, dwunastnicy, może być przyczyną nowotworów. Jednak najgorsze jest to, że jego zapach w większych ilościach powoduje ataki duszności i silną reakcję alergiczną. Uczulonych zabija jak gaz bojowy…
Ostrożnie uchylił pokrywkę. Vlanie natychmiast stanęły łzy w oczach i potwornie zakręciło jej w nosie. Zamknął czym prędzej i schował słoik z powrotem do szafki.
– A osikowe kołki? – zapytała
– Kontakt z drewnem osikowym nie stanowi niebezpieczeństwa. Owszem, człowieki lubią używać tego właśnie materiału do uśmiercania wampirów, nie wiemy jednak, dlaczego wybrali akurat osikę. Może ma to podłoże religijne, a może wiąże się z dostępnością surowca. Rzecz bez znaczenia. Wreszcie problem najważniejszy. Słońce.
– Człowieki żyją w dzień.
– Są aktywne w dzień – sprecyzował. – W nocy śpią. Zupełnie odwrotnie niż my. W dodatku słońce nie parzy ich skóry. Wiesz, jak długo jest w stanie przeżyć wampir wystawiony na działanie światła słonecznego?
– Chyba około trzech minut, przy czym powyżej dwu oparzenia są już tak silne, że nie da się go odratować.
– Dokładnie tak. Jednak można się przed tym chronić. Nasze pogotowie ratunkowe, brygady śmieciarzy i tak dalej poruszają się przecież po mieście w dzień. Korzystają z tego. – Położył przed Vlaną na blacie tubkę kremu. – To specjalna emulsja. Działa około ośmiu godzin. Trzeba natrzeć nią wszystkie części ciała, nie zakryte ubraniem.
– Włosy?
– Chronią skórę wystarczająco. Będzie problem z oczami. Mam tu ciemne okulary, zatrzymują siedemdziesiąt procent światła słonecznego. Nie możesz ich jednak zdjąć ani na chwilę.
– Wypali mi oczy?
– Na szczęście nie, ale natężenie światła dziennego kompletnie uniemożliwi ci poruszanie. Wyobraź sobie, że cały czas wpatrujesz się w stuwatową żarówkę… To jest mapa Warszawy. – Mężczyzna podał Vlanie książeczkę. – Ich miasto jest znacznie większe niż nasze i dużo dziwaczniej zabudowane. W podziemiach instytutu mamy bramę do tamtego świata. Na początku będziesz bardzo zdezorientowana, ta część miasta wygląda dokumentnie inaczej. U nas małe domki, tam nieużytki pomiędzy liniami kolejowymi. Idąc na zachód, dojdziesz do starej dzielnicy robotniczej. To, niestety, obecnie miejsce dość paskudne, zamieszkane przez rozmaitych łotrzyków. Jednak na jego obrzeżach znajduje się willa, w której mieszka rodzina naszych agentów. Zgłosisz się do nich, pomogą ci przetrwać w tym nieprzyjaznym świecie… Musisz bardzo na siebie uważać.
– Rozumiem. Jak tam dotrzeć?
– Ich dom jest tutaj. – Wiecznym piórem narysował kółko na mapie. – Wystarczy, że będziesz szła wzdłuż wałów. Te budynki to fabryki. Musisz przejść około pół kilometra. Staraj się do nikogo nie odzywać, są problemy z językiem.
– Przecież człowieki w drugim świecie mówią tak jak my, po polsku?
– Owszem, ale akcent jest zupełnie inny.
Po lekcjach poszedłem na wały. Musiałem odpocząć, odreagować, przemyśleć to i owo. Wspaniały dzień, po niebie wiatr gonił niewielkie, białe chmurki, było dość ciepło. Powoli mijał stres po starciu z historycą. Wiedziałem, że miałem rację, ale chyba niepotrzebnie poszedłem z nią na udry. Trzeba było zrobić to inteligentniej…
Westchnąłem. Nie da rady, jestem nieprzystosowany do życia w społeczeństwie. Nawet nie zauważyłem, gdy wspiąłem się na trzeci wał. I wtedy go zauważyłem. Profesor od fizyki stał w odległości może trzydziestu metrów ode mnie. Bezwiednie ruszyłem w jego stronę.
– Ach, Rychnowski. – Najwyraźniej zapamiętał tylko moje nazwisko. – Potrzymasz antenę?
– Oczywiście.
Podał mi długą, aluminiową tyczkę. Składała się jak wędka teleskopowa. Zaczepił do niej kabel i, rozwijając go, ruszył przed siebie. Rozsunął i osadził drugą tyczkę. Swoją też próbowałem wbić w ziemię. Szło mi dość opornie, kiedyś biegły tu tory, gleba była ubita na kamień. Nie udało się. Profesor dał znak, żebym tylko trzymał, a sam podczepił do tej drugiej jakieś urządzenie. Dłuższą chwilę regulował pokrętła i przyciski, i wreszcie, zadowolony, usiadł na składanym krzesełku.
Zastanawiałem się, co, u licha, robi. Wyglądało mi to na prymitywną antenę. Minęło może pół godziny. Z nudów obserwowałem zagajniki. Myślałem, że może znowu zobaczę kręcącego się tu kolegę ze szkoły, ale go nie było. Widać swoje zagadkowe zadania wypełnił poprzedniego dnia.
Wreszcie profesor odczepił ustrojstwo, złożył tyczkę i, zwijając kabel, ruszył w moją stronę.
– Dziękuję za pomoc – powiedział z powagą.
– Drobiazg. A co właściwie usiłował pan zmierzyć? – zaciekawiłem się.
– A nagrałem sobie pół godziny transmisji telewizyjnej – wyjaśnił. – Można powiedzieć, że dość niezwykłej transmisji. Zresztą, długo by opowiadać. Może wpadniesz jutro do mojego laboratorium? Będzie czas pogadać i pokażę ci to i owo. Jeśli interesujesz się fizyką, powinno zrobić to na tobie pewne wrażenie.
– Dziękuję bardzo. – Uśmiechnąłem się. – Gdzie mieści się…?
– Tu jest moja wizytówka. Powiedzmy, o osiemnastej. Zobaczymy, jeśli zainteresują cię moje badania, to przydałby mi się młody i niestereotypowo myślący pomocnik.
– Poczytuję sobie za zaszczyt…
Uśmiechnął się i podreptał w stronę miasta. A ja zostałem na koronie nasypu. Sam, tylko ze swoimi myślami. Nie, zdecydowanie byłem przystosowany do społeczeństwa. Ba, potrafiłem nawet współpracować z nauczycielem. Dlaczego zatem popadałem w konflikty? Zapewne dlatego, że większość nauczycieli nie była przystosowana do mnie!
Sławek opuścił lornetkę.
– Nie podoba mi się – powiedział. – Nie wiem, co on tu kombinował, ale to musiało być jakieś urządzenie pomiarowe.
– Sądzisz, że namierzał bramę? – Zaniepokoiła się Nina.
– Mało prawdopodobne, zresztą, jeśli nawet, i tak przecież nie zdoła jej uruchomić… Ale obawiam się, że ich instalacje emitują jakieś zakłócenia, które ściągnęły uwagę nauczyciela.
– Jakie zakłócenia?
– Nie wiem, może elektromagnetyczne, może grawitacyjne. Skakałem przecież do drugiego świata. Człowiek nie wie, gdzie jest góra i gdzie dół… Wspominali mi coś, że w polu Y zachodzi nieciągłość istnienia…
– A ten drugi?
– Rychnowski? Nie wiem, czemu się tu kręci, ale też mnie to niepokoi. Jego przodek był wybitnym wynalazcą, a on dziś pomagał profesorowi. Może umówili się na jakieś doświadczenia? Może ma to coś wspólnego z naszą bramą?
– Zawiadomimy ich, żeby przenieśli ją gdzie indziej?
– Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Może faktycznie będzie trzeba…
– Tak to wygląda. – Stali w bunkrze pod instytutem. Przed nimi, pomiędzy czterema antenami, wirował powolutku szary obłok. – Pole Y. Przenika przez nie materia, fale radiowe…