– I trzeba po prostu tam wejść? – zapytała.
– Tak. Wejść, zacisnąć oczy, wstrzymać oddech na około minutę. I jesteś w drugim świecie.
– A jak się wraca?
– To bardzo proste. Od tamtej strony bramy nie widać. Nie ma ryzyka, że człowieki ją odnajdą. Bransoleta, którą masz na ręce, przerzuci cię z powrotem. Musisz tylko zapamiętać miejsce. Jesteś gotowa?
Skinęła głową. Uniosła worek z kuszokołkownicą, poprawiła tkwiący za paskiem sztylet. Pomacała kieszeń, mapa była na swoim miejscu. Kilogram złota w sztabkach, wygodne buty…
– Wylądujesz jakieś czterdzieści minut przed świtem. To wystarczy, żeby spokojnie dojść na miejsce i ukryć się przed słońcem.
– Powodzenia, córeczko. – Senator spróbował wstać z wózka, ale po chwili beznadziejnej walki opadł z powrotem na poduszki.
– Nie zawiodę, tato. – Uściskała go.
Doktor sprawdził jeszcze raz zapięcie bransolety.
– Wracaj szczęśliwie – powiedział. – I uważaj na siebie.
Miała wrażenie, że spada gdzieś w dół i nieoczekiwanie dotknęła stopami ziemi. Grunt wyjechał jej spod nóg i Vlana wyłożyła się jak długa. Suknia zaplątała się w jakieś krzaki, zabolało kolano. Złapała haust powietrza. Pierwszy łyk tlenu z drugiego świata. Wstała chwiejnie na nogi i obmacała kieszenie. Złoto jest, sztylet, mapa są. Plecak z kuszokołkownicą leżał kilka kroków dalej. Cztery brzózki otaczały bramę do jej wymiaru. Odetchnęła z ulgą, rozejrzała się. Żadnych człowieków z ich czosnkiem, srebrnymi kulami i osikowymi kołkami. A może czaili się gdzieś dalej? E, niemożliwe, za dużo się horrorów naoglądała i teraz wyobraźnia płata figle.
Ruszyła na zachód. Po przejściu kilkudziesięciu metrów natrafiła na ścieżkę. Sforsowała wał kolejowy. Przed nią rozciągał się park. Tu wyczuła po raz pierwszy obecność człowieka. Siedział w krzakach. Zasadził się na nią? Na wszelki wypadek obeszła to miejsce szerokim łukiem. Ulica, brukowana kocimi łbami… Po chwili dotarła do pętli tramwajowej. Jeszcze wcześnie. Teraz w lewo, uliczką koło następnego malutkiego parczku i szkoły…
Na wschodzie niebo delikatnie się zaróżowiło. Niebawem wzejdzie słońce. Dziwne, powinna mieć prawie godzinę. A może natrzeć się na wszelki wypadek kremem ochronnym? Sięgnęła do kieszeni plecaka i zamarła w pół kroku. Kremu nie było. Kieszeń była rozpięta, widocznie tubka wysunęła się gdzieś w trawę, gdy dziewczyna upadła. Vlana zagryzła wargi. Wrócić? Niebo jaśniało z minuty na minutę. Nie zdąży. Jedyna szansa, że uda jej się dobiec do domu agentów. Ruszyła kłusem. Przebiegła koło zamkniętej obecnie rzeźni. Na ulicy pojawiły się pierwsze człowieki. Czuła na sobie ich spojrzenia. W długiej sukni biegło się kiepsko. Czerwona tarcza wychyliła się nad horyzont. Powietrze aż zalśniło, stało się jasne, oślepiające. Wampirka wpadła w bramę i pospiesznie włożyła ciemne okulary.
Stłumiła narastającą panikę. Popatrzyła na mapę. W cieniu przebiegnie jeszcze kilkadziesiąt metrów. Potem otwarta przestrzeń, dużo otwartej przestrzeni. Cholera. Nie ma szans. Nakryć czymś głowę? Oparzy wtedy tylko dłonie…
Spojrzała w głąb podwórza. Jedna z oficyn starej kamienicy zawaliła się niedawno. Spod kupy gruzów wystawał róg drzwiczek, prowadzących do piwnicy lub podziemnego składziku na węgiel. To może być jej szansa. Przebiegła zalane oślepiającym światłem podwórze. Deski, stare i przegniłe, pękły już po drugim uderzeniu pięścią. Wrzuciła do środka plecak i zdarła z siebie suknię. Wepchnęła ją w dziurę. Jeszcze bielizna. Tasiemki gorsetu poplątały się, więc po prostu je zerwała. Przykucnęła. Przemiana w nietoperza była trudna, ostre światło nie sprzyjało koncentracji, ale wreszcie się udało. Bijąc rozpaczliwie skrzydłami, wleciała przez otwór i, wylądowawszy na podłodze, wróciła do własnej postaci.
Oddychała ciężko. Nigdy dotąd nie musiała przemieniać się tak szybko i w tak fatalnych warunkach. Pozbierała ubranie i wciągnęła na siebie. Rozejrzała się wokoło.
Piwnica była częściowo zawalona gruzem. Sufit popękał, ale Vlana miała nadzieję, że jeszcze jakiś czas wytrzyma. Cuchnęło odchodami, myszami, pleśnią, zgnilizną. Przez dziurę, którą wleciała, przedostawało się coraz więcej światła, zabarykadowała ją kawałkiem deski.
W ciągu kilku minut spenetrowała wnętrze. Pusto, cicho i bezpiecznie. Znalazła drugie drzwi, prowadzące gdzieś do kolejnych pomieszczeń, były jednak zamknięte na głucho. Wszędzie okropnie brudno… Nie było tu żadnego kawałka podłogi, na tyle czystego, by mogła się położyć, usiadła więc na jakichś deskach i oparła o ścianę. Zapadła w drzemkę.
Usłyszała ich, gdy byli jeszcze daleko. Kroki na schodach, szmer rozmowy. To ONI! Poderwała się na równe nogi i zerknęła w stronę drzwi na podwórze. Nieciekawie, południe już wprawdzie minęło, ale słońce stało ciągle wysoko. Blask, nawet przefiltrowany przez szpary, był nieznośny. Co robić? Jeszcze jedna metamorfoza? Przy pustym żołądku może zapaść w śpiączkę i kto ją wtedy odnajdzie?
Wbiła się w kąt. Przyczai się, może jej nie zauważą. Co człowieki robią w piwnicach? Pewnie to samo, co wampiry, trzymają różne graty, hodują owce, magazynują krew. Może ci dwaj, teraz wyraźnie słyszała, że jest ich dwu, zostawią tylko coś koło drzwi i zaraz odejdą. A może…?
Poczuła, jak oblewa ją zimny pot. Może ktoś zauważył jej poranną przemianę? Może idą tu z czosnkiem, krzyżami, osikowymi kołkami, by wykończyć ją, jak w tych debilnych filmach? Czy przebicie kołkiem boli? Pewnie znacznie bardziej niż srebrna kula.
Skrzypnęły drzwi.
– Zenek, urwał, niezła ta meta – powiedział jeden. – Tylko wilgotno tu i syf, że nie ma gdzie fantów położyć…
– Syfem, to ty się, Grucha, nie przejmuj. To się zamiecie i kartonów na beton rzucimy. – Uspokoił go kompan.
– A drugą stroną nie wlezie kto?
– Co ty, drzwi gruzem zawalone, dom do rozwałki za miesiąc idzie.
Kroki były coraz bliżej. Wstrzymała oddech. I nagle światło latarki padło prosto na nią. Dwa byczki w dresikach.
– Zenek, urwał, co to za lalunia?
– Urwał, pojęcia nie mam. A niezłe mięsko. – Obrzucił ją spojrzeniem.
– Urwał, hehe, zabawimy się? Coś ty za jedna?
I nagle wiedziała, co zrobić. Ci dwaj na pewno naoglądali się tych głupich seriali jeszcze więcej niż ona.
– Jestem wampirem – powiedziała. – Czekałam tu na jakiegoś człowieka. – Uśmiechnęła się olśniewająco, wysuwając zęby z dziąseł.
– Urwał, urwał, urwał!
Latarka poleciała na ziemię. Vlana usłyszała tupot, rozpaczliwe jęki, gdy zderzali się ze ścianami, wreszcie łomot butów na schodach.
– O rany, ale fajnie poszło. – Ucieszyła się.
I zaraz przestało jej być do śmiechu. Ci dwaj uciekną, ale przecież… Człowieków w tym świecie jest sześć miliardów. Zadzwonią do Fundacji van Helsinga albo po zawodowych łowców. Otoczą piwnicę, wpompują cysternę benzyny…
Rozejrzała się w panice. Można uciec na podwórze i spłonąć żywcem. Można wybiec na klatkę schodową, gdzie pewnie już zbierają się zaalarmowane i uzbrojone człowieki. Albo można…
Spojrzała na sufit i ziejącą w nim dziurę. Co to takiego? Wylot centralnego ogrzewania? Nie, tu nie było nigdy pieca. Zajrzała. Daleko na końcu plamka światła. Wentylacja. Ściągnęła z siebie ubranie, zwinęła w ciasny tłumoczek i wepchnęła pod deski. Metamorfoza poszła gładko, ale poczuła osłabienie, aż zakręciło się jej w głowie. Trudno, musiała zaryzykować. Z wysiłkiem, ciężko bijąc skrzydłami, poleciała do góry i ukryła w rurze. Zaczepiona pazurkami o jakiś występ, zawisła głową w dół. Czekała.