Do piwnicy zeszła cała banda, sześciu kolesiów.
– No i, urwał, gdzie ten wasz wampir, urwał? – zapytał jakiś gardłowy głos. – Urwał, pusto.
– Urwał, urwał, był tutaj, urwał, w kącie, urwał.
– Urwał, urwał, jak się urwał, coś we łbie urwał, urwał, to idź się, urwał, do, urwał, lekarza.
Stali teraz dokładnie pod wylotem rury. Dziewczyna poczuła ich zapach. Pot i krew. Woń była tak silna, aż jej się zakręciło w głowie. Bardzo przyjemny aromat, czuła wręcz fizycznie, jaką rozkosz smaku w sobie kryje… Zganiła się w myślach. Widziała kiedyś film z odwyku dla wampirów uzależnionych od krwi człowieków. Nigdy w życiu nie tknie tego świństwa. Ale poczuła pokusę…
– Pusto, urwał.
– Urwał, Grucha też go, urwał, widział!
– Nie pieprz, urwał. Urwał, idziemy.
I poszli. Vlana odetchnęła z ulgą. Niebezpieczeństwo chyba chwilowo zażegnane.
Laboratorium fizyka zajmowało cały strych przedwojennej kamienicy. Nauczyciel zainwestował sporo pieniędzy, remontując dach i kładąc nowe podłogi. W rezultacie uzyskał całkiem miłe poddasze o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych.
– Zapraszam dalej. – Gospodarz, ubrany w nieskazitelnie biały fartuch, wyłonił się zza regału z książkami.
Przywitałem się z nim. Zasiedliśmy w fotelach.
– Interesują cię pewnie zdobyte wczoraj dane?
Kiwnąłem głową.
– Znasz się na falach radiowych?
– Owszem, próbowałem nawet odbudować generator mojego pradziadka – powiedziałem.
– Słyszałem… – westchnął. – Mój problem jest inny. Wiesz, nad czym pracowałem, zanim wylali mnie z instytutu?
– Czytałem pańskie artykuły.
– Analizowałem oddziaływania grawitacyjne i magnetyczne. I odkryłem ciekawe interferencje. Wyobraź sobie, na pustej ulicy można złapać zakłócenia o sile podobnej, jak wywoływane przez przejeżdżający samochód.
– Jeśli coś je wywołuje, to gdzie jest?
– Wymyśl.
– Czwarty wymiar albo C wektor – podsunąłem. – Świat równoległy do naszego, rzeczywistość ustawiona prostopadle do kierunku padania promieni świetlnych.
– Sprytne. Ale co najmniej dwoma wymiarami stykałaby się z naszą.
– A może były przesunięcia w czasie? To może być nasza rzeczywistość, tylko za, powiedzmy, dziesięć sekund. Zawsze za dziesięć sekund.
– Przesunięć w czasie nie ma. Jednak tuż obok jest inny świat – powiedział. – W tej chwili zbieram dowody – dodał, widząc moją zbaraniałą minę.
– Tymi antenami na wale? – Zdumiałem się.
– Wiesz, dlaczego przyjechałem do Warszawy i dlaczego zamieszkałem tutaj?
– Nie mam pojęcia…
– Tu można zaobserwować przebicia. To chyba jedyne takie miejsce na Ziemi. Tu przechodzą fale radiowe.
Zwariował? Nie, nie wyglądał.
– Można odbierać ich telewizję? – zażartowałem.
– Można.
Wziął kasetę wideo i umieścił w odtwarzaczu. Obraz, pokryty sieczką zakłóceń, przedstawiał wnętrze studia telewizyjnego. W rogu ekranu wisiało logo telewizji – mały nietoperz.
– Gada jakby po polsku. – Wsłuchałem się w szumy. – Może to jakaś eksperymentalna telewizja albo tajna, rządowa…
– Owszem, brałem to pod uwagę. Ale spikerka podaje nazwy partii i nazwiska, które nijak mają się do naszych. To jest inna Polska, sięgająca od morza do morza, z zamieszkami na granicy polsko-bawarskiej.
– Ups – wykrztusiłem.
– Jest jeszcze coś – powiedział. – Próbowałem wyostrzyć ten obraz na komputerze. I popatrz na to. – Przekręcił w moją stronę monitor.
Twarz kobiety, oczyszczona z defektów, wyglądała znacznie sympatyczniej. Ale jednocześnie…
– Zwróć uwagę na jej zęby.
– Dorodne ma.
– To wampir.
Roześmiałem się.
– Ależ, panie profesorze – zaprotestowałem. – Przecież wampirów nie ma.
Włożył do magnetowidu drugą kasetę. Obraz był znacznie gorszy, zorientowałem się jednak, że to reklama czegoś. Najpierw widać było górską łąkę, na której pasły się dorodne krowy. Na łące pojawiła się dziewczyna z pompką i wiadrem. Osłupiały, gapiłem się w skaczący, nieostry obraz, aż do końcowej sekwencji. Fioletowe pudełko z charakterystycznymi plamami. I slogan reklamowy „Milka – krew z alpejskich łąk”.
– Masz jeszcze jakieś wątpliwości?
Oślepiające światło w szczelinach pomiędzy deskami drzwi przygasło. Vlana ocknęła się z półdrzemki, sfrunęła na podłogę i przybrała swoją postać. Zaszczękała zębami. Ubierała się pospiesznie. Słońce chowało się za horyzontem. Będzie mogła wyjść. Zaklęła w duchu, zmarnowała bezproduktywnie cały dzień. Podeszła do drzwi i szarpnęła raz a mocno. Deski pękły z hukiem. Na zewnątrz zmierzchało się. Odetchnęła ciężko. Przemiana w nietoperza, całodzienna głodówka… Wyjrzała z bramy. Po drugiej stronie ulicy wabiła jasno oświetlona witryna. Sklep spożywczy. Miała przecież pieniądze człowieków. Zje coś i pójdzie do domu agentów. Otrzepała sukienkę z kurzu. Nie pomyśleli o tym, powinna założyć coś bardziej pasującego do ubioru tubylców…
Rozejrzała się, czy gdzieś nie zobaczy bandy osobników w dresikach, ale nie, ulica była prawie pusta. Przeszła na drugą stronę. Weszła do sklepu. Ludzkie jedzenie, dla niej kompletnie niestrawne, ale na końcu w ladzie garmażeryjnej wypatrzyła coś znajomego. Litrowe opakowanie przyjemnie zaciążyło jej w dłoni. Przełknęła napływającą do ust ślinę. Dziąsła ją swędziały, zdołała się jednak powstrzymać. Podeszła do kasy.
– Poproszę to. – Wskazała zawartość koszyka i położyła banknot dziesięciozłotowy. Sprzedawczyni szybko wybiła należność i wydała jej resztę.
– Strasznie jesteś blada, dziecko – użaliła się nad klientką.
Vlana podziękowała skinieniem głowy i wyszła z zakupem na zewnątrz. Ulica była pusta, tylko po drugiej stronie, i to daleko, szły jakieś człowieki. Z westchnieniem ulgi wysunęła zęby i wbiła je w karton. Pociągnęła solidny łyk i zakrztusiła się. Co, do diabła?!
Wyrwała kły i z niedowierzaniem zaczęła oglądać kartonik. Rysunek na opakowaniu się zgadzał, czarno-białe plamy. Tylko nazwa była nieco inna. Różniła się jedną literą, zamiast „Łaciata”, było napisane na nim „Łaciate”.
– Mleko? – Mało nie rozpłakała się z rozczarowania.
W sumie mogła to przewidzieć. Człowieki nie piją krwi… Westchnęła i wypiła cały litr duszkiem. Marna namiastka, ale pozwoliła nieco oszukać głód. Ruszyła szybkim krokiem w stronę domu agentów.
Wyszedłem od profesora kompletnie skołowany. Muszę przyznać, że jednak mnie przekonał. Wampiry, świat równoległy, gdzie wysysanie krwi z biednych krówek jest czymś na porządku dziennym… Cholera. Ale nie mogłem tego w żaden sposób zanegować. Gdzieś w pobliżu znajdowała się brama pomiędzy światami. Tam, w mroku, kryły się być może miliony krwiożerczych potworów, gotowych skoczyć do gardeł nieświadomej ludzkości. Ja i profesor zostaliśmy powołani, by stać na jej straży.
Spojrzałem na zegarek. Późno już, ale sklep powinien być jeszcze czynny. Przyspieszyłem kroku. Wparowałem do zastawionego meblami wnętrza na kwadrans przed zamknięciem.
– Dobry wieczór, czy dostanę stołek lub krzesło z osikowego drewna? – zapytałem.
Sprzedawca popatrzył na mnie zaskoczony.
– Chyba nie. W meblarstwie osiki w zasadzie się nie używa, ma kiepskie parametry – wyjaśnił. – Ale mogę zapytać w hurtowni.