– Pan to ma łeb – powiedziałem z uznaniem.
Zamknąłem piwnicę i wróciłem do domu.
Ruszyli Krakowskim Przedmieściem. Szli spokojnie chodnikiem, rozglądali się po ogródkach piwnych, przyglądali mijanym ludziom. Nina biegała, węsząc przy ziemi. Vlana zatrzymała się nieoczekiwanie.
– A cóż to jest takiego? – zapytała, zdumiona.
Na latarni wisiał kawał dykty. Naklejono na niej plakat:
Vampiriada – Dziś, 12-22
Dziedziniec Uniwersytetu
– A, to… – Uśmiechnął się Sławek. – To taka impreza, studenci i honorowi krwiodawcy mogą oddawać krew.
– Całą!?
Wyjaśnienie problemu zajęło mu dobre dziesięć minut.
– Hmmm – zadumała się. – I dużo jej oddają?
– Za każdym razem zbiera się kilkanaście litrów, czasem kilkadziesiąt…
Poczuła dreszcz niezdrowego pożądania. Kilkadziesiąt litrów krwi człowieków. Wartość na czarnym rynku idąca w miliony talarów…
– Jakubowski nie byłby sobą, gdyby nie chciał choć rzucić na to okiem – powiedziała.
– Jeśli tak sądzisz…
– Jest uzależniony od krwi człowieków. Ja nie jestem, a mimo to sama myśl o takiej imprezie sprawia, że zęby przestają mi się mieścić w ustach…
– Mamy już tylko godzinę do zakończenia – powiedział Sławek. – Pospieszmy się. Jak sądzisz, tylko będzie się przyglądał, czy może spróbuje coś zrobić?
– Z pewnością taki widok wprawi go w stan chorobliwego podniecenia. Sądzę, że zechce natychmiast zaspokoić pragnienie.
– Myślałem raczej, czy nie spróbuje porwać furgonetki? Miałby niezły zapasik…
Zamyśliła się.
– Raczej mało prawdopodobne, po co mu aż tyle? Zepsuje się. Z drugiej strony, jeśli wewnątrz są urządzenia chłodzące… Chyba nie możemy tego wykluczyć.
Weszli na dziedziniec uczelni. Na wprost bramy, pod budynkiem starej biblioteki parkował ambulans. Vlana poczuła zawrót głowy. Powietrze pachniało słodko, niosło ze sobą obietnicę ogromnej, czystej, ostatecznej rozkoszy… Z trudem się opanowała. Kilkanaście osób stało w kolejce, by oddać krew. Przy trawniku, na ławeczkach siedzieli studenci, może kilkadziesiąt osób. Spostrzegła kolejnych na ławce pod budynkiem historii, i dalej przy Collegium Maximum.
Dochodziła północ, gdy poczucie obowiązku przeważyło. Zabrałem z szafy długi, czarny, skórzany płaszcz, wziąłem sztabę oraz młotek i poszedłem na tory klepać dalej sztylet. Zapytacie, dlaczego na tory? No cóż, miejsce było dość oddalone od moich skretyniałych sąsiadów, a przy tym stalowa szyna może być świetnym kowadłem…
Początkowo pracowało mi się bardzo dobrze, ale potem z niepokojem uświadomiłem sobie, że przecież kilkaset metrów ode mnie znajduje się przejście do świata wampirów… W przypływie paniki chciałem po prostu uciec, ale wziąłem się w garść. Broń była już prawie gotowa, a przecież, wcześniej czy później, i tak muszę ją wypróbować.
Kułem pracowicie, a przyświecał mi księżyc. Wreszcie o pierwszej w nocy dysponowałem odpowiednim ostrzem. Osadziłem je w rękojeści. Kończyłem zaklepywać, gdy nieoczekiwanie oświetliła mnie silna latarka. Sądziłem, że to wampiry, więc na widok trzech dresiarzy poczułem ulgę.
– Urwał, urwał, urwał? – zdziwił się jeden z nich.
Hm, chyba się pospieszyłem z tą ulgą…
– Urwał, agent z Matriksa, urwał.
– Urwał, fajna katana. – Trzeci zezował na mój płaszcz, wyjmując zza pazuchy kij bejsbolowy.
– Urwał – zadecydował pierwszy.
Dobyłem sztylet i uniosłem nad głową, by zalśnił w zimnym świetle księżyca. Trochę mi nie wyszło, akurat, jak na złość, przesłoniła go chmura.
– Gińcie, w imię szatana! – zawyłem grobowym głosem.
Sądziłem, że zwieją, ale jakoś wcale się nie przestraszyli. Więc to ja zwiałem.
Sławek wszedł w cień bramy, prowadzącej na mały dziedziniec i po chwili wynurzył się już w postaci wilka. Rozdzielili się. Dwa biegające luzem psy nie wzbudziły niczyjego zainteresowania, choć teoretycznie na teren uczelni nie wolno ich było wprowadzać… Wampirzyca ruszyła powoli do przodu. Furgonetkę ominęła na wszelki wypadek szerokim łukiem. Pomacała kuszokołkownicę przez cienki materiał plecaka.
A jeśli nie uda się go teraz złapać… No cóż, będzie musiała skoczyć do domu po zapas „Łaciatej” i wrócić tu. Trzeba drania dopaść.
Pojawiło się rodzeństwo. W ludzkich postaciach.
– Mamy go – powiedział Sławek. – Zajeżdża od niego gorzej niż z tej furgonetki… Możesz jeszcze na moment pokazać zdjęcie?
Wyjęła z kieszeni fotografię.
– Nie mam wątpliwości. To on.
– Gdzie siedzi?
– Tam, pod drzewem. – Wręczył jej lornetkę.
– Ja tego nie potrzebuję. – Uśmiechnęła się.
Skoncentrowała wzrok, uruchamiając mechanizmy patrzenia w dal. Faktycznie, to był on. Siedział na ławce, obejmując ramieniem długonogą blondynkę i coś jej czule szeptał do ucha.
Vlana wyjęła kuszokołkownicę, naciągnęła i położyła osikowy kołek na prowadnicy.
– Trafisz stąd? – zaniepokoiła się Nina.
– Za daleko. – Pokręciła głową. – Podejdę bliżej.
– Zauważy cię.
– Mało prawdopodobne. Jest zajęty czym innym.
– Chcesz go dopaść tu? – Sławek popatrzył na Vlanę, kompletnie zaskoczony. – Przecież tu jest masa ludzi… Zatrzymają cię.
– Nie możemy czekać. Jeśli poczuje się zagrożony, wyparuje bez śladu. W razie gdybyśmy się rozdzielili – uśmiechnęła się lekko – spotkamy się u was w domu.
– Musisz go zabijać? – Nina także miała obiekcje.
– Niestety. Wampir, który raz skosztuje krwi człowieków, traci rozum. Zamienia się w opętane żądzą zwierzę…
Sprawdziła mechanizm spustowy i ruszyła naprzód. Spory odcinek drogi przebyła, kryjąc się za grupkami ludzi, ale przed budynkiem historii, jak na złość, było dość pusto. Złożyła się do strzału. Pociągnęła za spust raz a dobrze. Bełt świsnął w powietrzu i kołek wbił się prosto w pierś Jakubowskiego. Pudło, nie trafiła go w serce. Zagryzła wargi i ruszyła biegiem. Kuszę odrzuciła, nie będzie już potrzebna. Wampir jęczał, usiłując wyrwać z piersi osikę. Siedząca obok studentka krzyczała histerycznie. Vlana odepchnęła ją jednym ruchem ręki, faktycznie ludzie byli słabi…
– Kim jesteś? – wycharczał pytanie.
Miała ochotę powiedzieć coś złośliwego, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Wyszczerzyła zęby, niech przynajmniej wie, że ginie z ręki wampira… Cięła srebrnym sztyletem. Brzegi rany natychmiast ogarnął proces rozkładu.
Jakubowski próbował coś jeszcze powiedzieć, ale już nie zdołał. Przechylił się i padł jak długi na ziemię. Trup, oceniła Vlana bezbłędnie.
Odwróciła się. Studentka nadal wyła histerycznie. Człowieki otaczały ją kręgiem. Trzydziestu, może czterdziestu. Kilku wyciągnęło z kieszeni noże, paru zbiorniki z gazem obezwładniającym.
Syknęła, pokazując zęby. Wszyscy odruchowo cofnęli się o kilka kroków. Nie miała czasu, żeby się rozebrać, zresztą w obecności tylu mężczyzn wstydziłaby się… Zamknęła oczy i skoncentrowała się. Ubrania upadły na ziemię. Tylko nieliczni widzieli małego, czarnego nietoperza, który wzbił się w niebo.
– Urwał, urwał, urwał? – Usłyszałem tuż nad głową.
– Urwał, urwał!
Leżałem dobrze wpasowany w kolczasty krzak. Dzięki temu, że miałem na sobie czarny płaszcz, byłem prawie niewidoczny. W każdym razie drechy mnie nie zauważyły.