Выбрать главу

– Ja tam wolałbym mieć sprawne palce, żeby zapalać sobie do czytania światło.

– Ja także. Pojawiła się ciekawa cecha, ale współwystąpiła z negatywną. Tu może być inaczej – mogą wystąpić dwie negatywne. Bóg raczy wiedzieć, z jakim skutkiem.

Profesor umieścił w lodówce ostatnie paskudztwo i przysiadł się do inspektora ze swoją herbatą.

– Chciał się pan ze mną widzieć w jakiejś ważnej sprawie? Bo nie sądzę, żeby nasze spotkanie zostało uknute celem darmowego przetransportowania tego wiaderka – powiedział Ihor.

Karpow wybuchnął śmiechem.

– Faktycznie. Mam zmartwienie. Słyszał pan tu o koniach? Tych zmutowanych?

– Szczerze mówiąc, obiło mi się coś o uszy, ale…

– Samosielcy twierdzą, że tu, na stepie, żyją konioludzie czy coś takiego. Dnie spędzają w norach, a w nocy wychodzą poszaleć.

– Tak, opowiadają sobie także historie o bocianach, które kradną dzieci zamiast je przynosić. I o krowach, które wysysają krew.

– Co jeszcze słyszał pan o tych koniach?

– Niewiele. Właściwie to już wszystko pan powiedział. Żyją nocą. Kopią sobie głębokie nory albo wykorzystują piwnice zburzonych domów. Unikają ludzi. Takie tam bajdy.

– Bajdy… Czasem mogą zawierać źdźbło prawdy.

– Nic podobnego. Profesorze, widział pan kiedyś norę wykopaną przez konia?

– Gdyby miały chwytne palce? Wilki czasem kopią nory.

– Ale jak wielka musiałaby być nora, żeby zmieścił się w niej koń? I jak taką wykopać w naszym czarnoziemie? Zapadłaby się.

– Mimo wszystko, gdybym mógł prosić…

– Oczywiście. Rozpytam się. No cóż, czas na mnie. Muszę jeszcze wpaść na bazę, przednią szybę diabli wzięli.

– Słyszałem, że rano była bitwa…

– Jaka tam bitwa. Drobna potyczka zaledwie. Bitwę to mieliśmy w zeszłym roku. Było ich trzydziestu i dobrze uzbrojonych…

Pożegnali się i Ihor pojechał. W warsztacie przy elektrowni wymienił szybę na nową. Tym razem zapędził się daleko na wschód. Zatrzymał samochód w opuszczonej wiosce i wdrapał się na dzwonnicę cerkiewną. Znowu wyciągnął lornetkę i długą chwilę lustrował widnokrąg. Jego uwagę przykuł dym, snujący się nad stepem gdzieś przy samej granicy Strefy. Przypatrzył mu się. Paliła się chyba nieduża plantacja. Obok zaparkowany był inny UAZ, na dachu miał numer, ale z tej odległości trudno było określić jaki. Z całą pewnością był to jeden z kumpli po fachu przy pracy. Inspektor zszedł po schodkach i wówczas usłyszał śpiew i okrzyki. Dobiegały ze świątyni. Odbezpieczył broń i podkradł się bliżej. Drzwi były uchylone. Wszedł do przedsionka i zajrzał w głąb. Wokół ołtarza tańczyli jacyś ludzie, smagając się łańcuchami. Minęła dobra chwila zanim wzrok przyzwyczaił się do panującego półmroku i dopiero wtedy rozpoznał ich przywódcę. Znał go, figurował w kartotece podobnie jak większość tych, którzy zamieszkiwali Strefę. To znaczy tych, których udało się złapać i wylegitymować.

– Stiepan Durow – mruknął do siebie.

Wycofał się po cichu. Ci tutaj akurat mieli prawo tu być, choć może należało wygonić ich z cerkwi. Historia Durowa była szeroko znana. Jego rodzina zmarła na chorobę popromienną. Wówczas założył sektę i ogłosił się prorokiem. Nazwali się Stowarzyszeniem Nowych Chłystów w nawiązaniu do starej sekty, działającej jeszcze za cara. Nowi Chłyści głosili, że skażenie promieniotwórcze wzmacnia się na skutek ludzkich grzechów i, aby się go pozbyć, należy złożyć ofiarę ze swojego bólu. Durow dotarł bardzo wysoko, przemawiał nawet w parlamencie. Rząd przydzielił mu dotację w postaci worka kartofli i roweru oraz wręczył przepustkę do Strefy i od tamtej pory przywódca religijny wędrował po całym terenie. Niebawem zebrał sobie dwunastu uczniów. Nikomu nie szkodził, nie było więc powodów, aby robić mu przykrości. Ba, nawet kilkakrotnie informował o mafijnych plantacjach i laboratoriach. Narkotyki też były, według niego, dziełem szatana i to łatwiejszym do wytępienia. Tak łatwym, że, aby nie trwonić swych świętych sił, zostawiał tę pracę doświadczonym rządowym tępicielom. Czasami zachodził też do brygad napełniających mogilniki, aby rozmawiać z nimi o Bogu i promieniowaniu i ponoć całkiem chętnie go tam słuchano. Ihor czasami wierzył w Boga, a czasami nie wierzył. Od czasu do czasu się modlił, niekiedy nawet zachodził do cerkwi.

Wjechał na jedną z nieużywanych od dawna dróg. Niebawem dotarł do kolejnej wioski. Długo szukał jej na mapie, zanim udało mu się zidentyfikować ruiny. Ostatecznie Strefa zajmowała dwa tysiące siedemset kilometrów kwadratowych i to z okładem, a wiosek też było odpowiednio dużo. Ta wyglądała na zupełnie opuszczoną. Tylko na popękanym asfalcie widniał ślad, jak gdyby ktoś przed chwilą dotknął jezdni mokrą podeszwą. Ihor odbezpieczył makarowa, a potem ostrożnie wszedł w krzaki. Wzdłuż drogi biegła ścieżka. Widniały na niej świeże ślady stóp. Sprawdził na mapie. Nie zaznaczono na niej, żeby ktokolwiek tu mieszkał na stałe. Ruszył szybkim krokiem, ale ostrożnie, gotów w każdej chwili na spotkanie niekoniecznie przyjaźnie nastawionych ludzi. Wyszedł na niewielką polankę. Na jej środku rósł mlecz. Wprawdzie zdarzało mu się już przedtem widzieć zmutowane chwasty, które pod wpływem promieniowania osiągały spore rozmiary, ale to, co zobaczył, przeraziło go. Mlecz miał liście długości ośmiu, dziesięciu metrów, z nielichymi kolcami. Pośrodku w niebo strzelała łodyga o grubości męskiego uda, wysoka na dobre cztery metry, zakończona kwiatostanem o masie co najmniej kilkudziesięciu kilo. Na obrzeżach zagajnika rosły następne okazy.

Nagle usłyszał szmer. Odwrócił się, podrywając broń. Za nim stał mniej więcej dwunastoletni chłopiec, wyraźnie upośledzony umysłowo. W Strefie praktycznie nie rodziły się dzieci. Musiał przybyć z zewnątrz i to dość niedawno, sądząc po stanie jego ubrania.

– Jak masz na imię? – zapytał Biłyj przyjaźnie.

Chłopcu wytoczyła się z ust gula śliny i spłynęła po brodzie.

– Jeehwen – wycharczał. – Niee strzee…

– Nie, nie będę strzelał. Jesteś tu sam?

– Mamaa.

– Zaprowadź mnie.

Poszli ścieżką. Na jej drugim końcu stała nieźle zachowana chałupa. Koło niej prała coś w misce tęga, starsza kobieta. Na jego widok wyraźnie się spłoszyła.

– Inspektor rządowy Ihor Biłyj – przedstawił się.

– Anna Timofiejewna.

– Zakładam, że wie pani, gdzie się znajduje i że jest to surowo zabronione?

– Nie mieliśmy gdzie się podziać. Proszę o nas nie meldować.

– To wszystko, co was otacza, to śmierć. Rozłożona na raty śmierć – powiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał poważnie. – Ziemia, powietrze, woda. Zboże na polu, owoce w sadzie. Zwierzęta w zagajnikach. Doradzałbym wam odejście stąd. Tu jest naprawdę silne skażenie.

Włączył licznik i przystawił do ściany chałupy. Rozległy się trzaski.

– Ile czasu nam zostało, jeśli pozostaniemy tutaj? – zapytała.

– No cóż. Za jakieś dziesięć lat pojawią się oznaki choroby popromiennej. A to oznacza śmierć w męczarniach. O ile wcześniej nie zabiją was nowotwory. Ponadto grasuje tu mafia, rozmaici szaleńcy i członkowie sekt religijnych. Nie licząc, oczywiście, dzikich zwierząt.

– Mam rewolwer.

– Zapewne nie zarejestrowany? – Westchnął ciężko widząc, że kiwnęła głową. – Naprawdę musicie tu zostać?

– A gdzie mamy żyć? Mafia przejęła nasze mieszkanie. Wywalili nas na ulicę. Pracy nie miałam od trzech lat. A tu za mieszkanie nie trzeba płacić, jedzenie samo rośnie. Dobre i kilka lat.