Mafia przejęła ich mieszkanie. Swojego czasu podobny problem mieli krewni Ihora w Czernihowie. Zadzwonili do niego, on przyjechał i następne gangi zawiązały się w tym mieście dopiero pół roku później. Poskrobał się po głowie. Potem z samochodu wydobył drugi licznik i podał kobiecie.
– Uważajcie na to, co jecie i pijecie i gdzie kładziecie się spać – powiedział. – Tu macie mapę. Zaznaczone są na niej stare stacje benzynowe. Na zimę przyda wam się nafta na oświetlenie. Kopie się dziurę obok starej cysterny. W glebie zostało sporo paliwa. Można zebrać nawet wiadro. Tylko uważajcie na innych amatorów. Poróbcie zapasy na zimę. Jeśli chcecie poczytać sobie gazet, to możecie je podkradać w tym miejscu. – Pokazał na mapie. – Mieszka tam dwu sympatycznych staruszków. Tylko że dla was to daleko, prawie dwanaście kilometrów. Możecie od nich wyłudzić trochę zboża na zimę. Mają pełen elewator.
Wyjął z aktówki blankiet i go wypełnił.
– To tymczasowe zezwolenie na pobyt. Innym inspektorom powinno wystarczyć. Wojsko i policja go nie honoruje, ale nie sądzę, żeby się tu zapędzili. Ale naprawdę radziłbym opuścić to miejsce.
– Dziękuję… Jak się mogę odwdzięczyć?
Wyjął z kieszeni notes, a z niego zasuszoną roślinkę.
– To jest marihuana. Gdyby znalazła pani kiedyś pole czegoś takiego albo maku, to proszę zadzwonić pod ten numer. – Zapisał jej na kartce. – Tu jest plan Strefy. Zaznaczone są na nim byłe urzędy pocztowe. W każdym takim miejscu jest aparat. Dzwoni się bezpłatnie. Za każdą plantację przyznawana jest nagroda. Dość symboliczna, ale na wasze potrzeby powinna wystarczyć. Jeśli będzie potrzebny lekarz, to jest jeden w elektrowni. Trzeba poprosić na bramie, to przyjdzie. Ale chorób, które są tu powszechne, nikt nie da rady wyleczyć. Bywajcie zdrowi. Może jeszcze się kiedyś zobaczymy.
Wrócił do samochodu i odjechał. Jeden dobry uczynek. Umrą tu tak czy siak. Parę kilometrów za wioską zjechał w step i u podnóża niewysokich pagórków zatrzymał samochód. Pora coś zjeść. Wydobył blaszane pudełko z kanapkami i butelkę z wodą mineralną. Jadł wolno, niespiesznie. Popijał wodą. Stopniowo wywołany głodem ucisk w żołądku osłabł. Właśnie dojadał ostatni kęs kanapki, gdy powietrze rozdarł przeraźliwy skowyt. Inspektor nie był w stanie rozpoznać, jakie zwierzę mogło go wydać, ale niemal od razu domyślił się, że to coś umiera. Walka z kłusownikami znajdowała się w zakresie jego obowiązków.
Wskoczył za kierownicę i ruszył przez niską na szczęście trawę w stronę wzgórz. Wyjechał na płaski szczyt i wypadł z samochodu. To, co zobaczył, zmroziło go. Jako mały chłopiec lubił obserwować życie owadów. Wtedy właśnie poznał zwyczaje mrówkolwów. Ich larwy kopały w piasku niewielkie dołki. Gdy nieostrożna mrówka wpadała do środka, czyhający na dnie drapieżnik ją pożerał. To, co tu zobaczył…
Lej, wyryty w piasku dolinki, miał dwadzieścia metrów średnicy i co najmniej siedem głębokości. Na jego dnie miotał się nieduży, brązowy konik. Mrówkolew też tam był. Monstrum, o długości co najmniej ośmiu metrów i potężnych szczypcach. Jednymi przyciskało ofiarę do ziemi, a drugie, mniejsze, położone koło otworu gębowego, poruszały się rytmicznie. Masa ciała gigantycznej larwy musiała wynosić setki kilogramów i inspektor wolał nie myśleć, ile i czego musiała dotąd zeżreć.
Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że nie mogą istnieć tak duże robale. Profesor Karpow wyjaśnił mu to bardzo dokładnie rok temu. Owad, pozbawiony szkieletu wewnętrznego, zapadłby się pod własnym ciężarem. Konstrukcja jego stawów nie była przystosowana do takiej masy, więc szybko odpadłyby mu nogi. Poza tym system oddechowy z całą pewnością nie zdołałby dostarczyć tlenu komórkom. Tchawki były zbyt mało wydajne. Profesor przytaczał jeszcze wiele innych argumentów. Wtedy, rok temu, Ihor wysłuchał go cierpliwie, a potem ruszył w step i przywiózł uczonemu półtorametrowej długości mrówkę.
Strefa rządziła się własnymi prawami. Latały tu pszczoły wielkości gołębi i komary jak wróble.
Źrebak zarżał przejmująco. Inspektor Ihor Biłyj lubił konie. Porwał ze sobą lewarek oraz pistolet i zbiegł na dół leja. Szczypce złapały konika wpół. Wbił pomiędzy nie lewarek i zaczął energicznie kręcić korbką. Potwór niespodziewanie puścił ofiarę i machnął odnóżami, wzniecając tuman pyłu. Zupełnie jak swój miniaturowy pierwowzór. Źrebak, rżąc, wyrwał się spod kleszczy i rzucił do ucieczki po stromej ścianie leja. Inspektor miał mniej szczęścia. Jedno ramię szczypiec zaczepiło go i miotnęło nim w piach. Zaraz potem opadło i Biłyj znalazł się niemal dokładnie w tej sytuacji, jak przed paroma sekundami konik.
– Zabawimy się, robalu – powiedział Ihor przez zaciśnięte zęby i władował w łeb monstrum cały magazynek z makarowa. Na szczęście rykoszet poszedł bokiem, niektóre pociski przeszły na wylot, ale na stworze nie zrobiło to większego wrażenia. Zacisnął tylko mocniej szczęki.
Biłyj wpakował mu drugi magazynek. Znowu bez efektu. I wtedy zrozumiał, że nie żyje. I nawet domyślił się, dlaczego. Kiedyś, dawno temu, oglądali w szkole tablicę przedstawiającą układ nerwowy owadów. Nie miały one wykształconego jednego ośrodka centralnego w rodzaju ludzkiego mózgu. System składał się z kilku prawie autonomicznych skupisk komórek nerwowych. Tak musiało być i w tym przypadku. Wbił kolbę karabinu pomiędzy szczęki i usiłował je rozewrzeć. Nie poddawały się, uścisk wręcz się wzmagał. Biłyj z kieszeni wyjął granat. Zginie, ale pośle to bydlę do piachu. W specnazie nauczył się, że przyjemność można czerpać nie tylko ze śmierci wroga, ale i swojej własnej… I wtedy właśnie, gdy już chciał wyciągnąć zawleczkę, rozległ się strzał. Chitynowy pancerz na jednym z ramion popękał. Po chwili padł drugi strzał, precyzyjnie w to samo miejsce. Stwór rozwarł szczypce, aby powtórzyć operację z wznieceniem chmury piasku, ale w tym momencie inspektor wyrwał się z osłabionego chwytu i pognał w górę. Tuman pyłu spadł na niego jak mała lawina, jednak on uciekał dalej, aż wreszcie zatrzymał się na samej górze. Wyciągnął zawleczkę i rzucił granat przez lewe ramię – na szczęście. Rąbnęło, że hej.
Wytrząsnął piasek z oczu i uszu i obejrzał się. I wtedy to zobaczył. Z drugiej strony leja sterczał z piasku tył samochodu marki Nissan Patrol. Jeden z jego kolegów zaginął bez wieści trzy dni temu razem z samochodem. Wyglądało na to, że właśnie się odnalazł. Monstrum, podziurawione odłamkami, powolutku zaczęło zagrzebywać się z powrotem. Biłyj pobiegł do swojego samochodu. Zajrzał do skrzynki i zaklął. Został mu tylko jeden granat, w dodatku gazowy.
Wymienił odruchowo magazynek w karabinie. Jeśli chciał załatwić tamto w dole, potrzebna mu była cięższa broń. Zaczął przerzucać sprzęt we wnętrzu pojazdu. Rewolwer, rakietnica, od lat nieużywana, ale jak na złość nie zabrał granatnika.
Niespodziewanie dłoń jego zacisnęła się na niewielkim obłym pojemniku. Gaz bojowy. Genialny, a przy tym ściśle tajny produkt przodującego niegdyś radzieckiego przemysłu wojennego. Inspektorzy mieli na wyposażeniu po jednym pojemniku. Właściwie nie było wiadomo, przeciw komu mieliby go używać, ale to była chyba niezła okazja. Podbiegł do leja, wyrwał zawleczkę, rzucił pojemnik na dół. Wnętrze dziury wypełniła blada mgła. Nic nie mąciło ciszy, ale niespodziewanie tam w dole zakotłowało się. Stwór rzucał się w agonii. Inspektor przypatrywał się temu z ukontentowaniem. Wreszcie gaz opadł. Miał być aktywny przez pięć minut, potem ulegał samoczynnemu rozkładowi.
Biłyj zaczął rozglądać się za tym, który strzelił z dubeltówki, prawdopodobnie ratując mu życie. Wzgórza były puste. Strzelba połyskiwała w słońcu na brzegu leja. Podszedł w to miejsce, szukając śladów. Ślady były. Płytkie, nieregularne zagłębienia. W suchym piasku słabo czytelne, ale wyglądały, jakby zostawiła je krowa o trzech racicach.