– Ki diabeł? – zdziwił się.
Bo to faktycznie wyglądało na diabła.
– Może ten źrebak? – zastanowił się.
Zaraz jednak odrzucił tę absurdalną myśl. Konie nie umieją strzelać z dubeltówek. Zresztą i tak nie mają palców, aby pociągnąć za spust. Przymknął oczy i zaczął sobie przypominać, jak wyglądał źrebak, którego uratował. Miał na pewno krótką głowę. Gdy wtedy wyrwał się spod szczypiec, biegł pod górę na dwu nogach? Zaraz, jak to było? Kopią nory? Wysysają krew? Konioludzie? Bzdury. A może jednak nie, bo kto by strzelał?
Inspektor odczekał jeszcze dodatkowo kwadrans zanim zszedł na dół. Zmusił się, żeby dotknąć nieruchomego cielska. Drżało lekko. Żyło. Wycofał się biegiem. Wyciągnął krótkofalówkę.
– Mówi Biłyj…
Akimow był bardzo zmęczony, ale nie odstępował ani na krok swoich ludzi. Aby dobrać się do bebechów potwora, musieli użyć nożyc do cięcia stali. Cielsko wciąż się ruszało. Druga grupa wyciągnęła nissana z jego piaskowego grobu. W żołądku larwy znaleźli resztki tego, kogo szukali. Wówczas Akimow poczuł się jeszcze bardziej zmęczony. A już zupełnie dobiła go wiadomość, że na okolicznych wzgórzach jest jeszcze kilka mrówkolwów, tyle że znacznie mniejszych. Takich po dwa metry.
– Co zrobimy z resztą tego świństwa? – zapytał Ihor, gdy zostali sami.
Major popatrzył na niego. W oczach miał obłęd.
– Musiało w końcu do tego dojść – powiedział. – Cholera, czuję się, jakbym występował w jakimś koszmarnym, amerykańskim filmidle. Można by je po cichu skasować. A można też zaprosić dziennikarzy.
– Dobry pomysł – podchwycił Ihor. – Liczba osób, usiłujących się tu dostać, spadnie od razu dziesięciokrotnie. A zagraniczni nagłośnią to u siebie i może Unia Europejska sypnie trochę grosza na likwidację skutków awarii.
– Mogą też zażądać od naszych jakichś bardziej zdecydowanych działań. Może nam to odstraszyć turystów. Mogą przyjechać ruscy szpiedzy i ukraść parę.
– Po co?
– Chociażby po to, żeby nad robalami popracować. Wyobrażasz sobie stado takich potworów, pełzające po ruinach Groznego? Skoro z karabinu tak ciężko je rozwalić… Zawiadomię Kijów. Niech zadecydują za nas tam na górze.
Pożegnali się i major poszedł do helikoptera. Inspektor ruszył najkrótszą drogą do bramy. I tak przeciągnął sobie dyżur, a miał miłą świadomość, że nie zapłacą mu za nadgodziny. Pieniędzy było mało. Z trudem wystarczało na amunicję, paliwo i pensje. Niebawem wjechał między domy Pripiati. Z zamyślenia wyrwał go niespodziewany ruch zauważony kątem oka. Zakręcił gwałtownie. Pustą alejką uciekał młody chłopak. Biłyj rozpędził wóz, zrównał się z uciekającym i uderzył go drzwiczkami. Ten stracił równowagę i upadł jak długi na ziemię. Nim zdążył wstać, Ihor stał nad nim z rewolwerem w dłoni.
– Imię, nazwisko, przepustka – zażądał.
– Pawło Staszew. Przepustki nie mam.
– Co masz w tym worku? Przyjechałeś na szaber? Dobre parę lat za późno.
– W worku jest mój pomysł racjonalizatorski – powiedział smętnie jeniec.
– Nasze państwo promuje wynalazczość. Pokaż to.
Chłopak wysypał inspektorowi pod nogi stos sztabek.
– Co to za metal?
– Żelazo. Z torów kolejowych. Pocięte na drobno.
– Ale po co?
– Widzi pan, to jest skażone. Można sprzedać je na czarnym rynku jako uran. Przy geigerze zapiszczy, a nie sądzę, żeby umieli…
– Umieją. W tym jest tyle izotopów, co żelaza w marchewce – powiedział inspektor. – Zobacz sam. – Przyłożył licznik.
Zatrzeszczało i strzałka odchyliła się trochę.
– A teraz zobacz to.
Przyłożył wskaźnik do butów chłopaka. Zaterkotało znacznie silniej i wskazówka wychyliła się aż na czerwone pole.
– Radziłbym ci je zdjąć i tu zostawić.
– Zaraz, zaraz, a w czym wrócę do domu? Do samej stacji jest trzydzieści kilometrów.
– Dojazd do aresztu na koszt państwa. – Biłyj rzucił mu kajdanki i lufą broni wskazał gościnnie tylne siedzenie samochodu.
– Mam się skuć? – zdziwił się chłopak.
– Jasne, sam widzisz, że mam zajęte ręce.
Faktycznie w jednej trzymał rewolwer, a w drugiej licznik. Więzień posłusznie założył kajdanki.
– Dobrze? – zapytał.
– Ujdzie.
Chłopak zatrzasnął za sobą drzwiczki samochodu.
– Ile lat dostanę?
– A ze dwa miesiące. Albo trzy. Gdzie wyciąłeś ten złom?
– Z szyny, leżała koło linii kolejowej.
– Też dobrze, że nie z samego toru, bo tędy czasem, mimo wszystko, jeżdżą pociągi. Byłby sabotaż i dziesięć lat.
Ruszył szybko w stronę granicy Strefy. Niebawem był przy bramie.
– Jesteś rozsądny? – zapytał.
– Tak. – Młody sięgnął po portfel.
Inspektor powstrzymał go gestem.
– Śmiem wątpić. – Rzucił mu kluczyki. – Rozepnij to żelastwo i znikaj. Trudno, buty straciłeś, trochę zdrowia też. Skąd jesteś?
– Ze Lwowa.
– Dobrze. Więc zapamiętaj, nigdy więcej się tu nie pokazuj. I zapomnij o tym pomyśle z uranem. Zajmij się lepiej szmuglem spirytusu do Polski. Od ciebie bliżej. A nasz kraj potrzebuje dewiz.
– Tak jest.
Chłopak odpiął kajdanki i oddał je Ihorowi. A potem wysiadł i ruszył w stronę dworca. Biłyj pojechał do bazy. Przez całą drogę tłumił śmiech i dopiero teraz pozwolił sobie na iście ośle ryki. Zazwyczaj oddawał szabrowników w ręce odpowiednich służb, ale pomysł tego młodego rozbawił go do łez. Miałby potem wyrzuty sumienia. Zaparkował wóz i podszedł do budynku, do głównej sali. Na fotelach siedziało tu kilku jego kumpli i major Akimow. Całą ścianę zajmowała mapa zamkniętej Strefy, upstrzona kolorowymi pineskami w miejscach, gdzie mieszkali ludzie. Kilka niklowanych gwoździ wbito w tych punktach, w których zginęli inspektorzy. Jeden gwóźdź był zupełnie nowy, a młotek leżał jeszcze na stoliku. Zebrani poderwali się i zgotowali Biłyjowi owację. Odpowiadał na pytania, pozwalał się klepać po plecach, wypił małe piwo a potem poszedł do siebie. Umył się starannie pod prysznicem. Szczególnie dużo uwagi poświęcił włosom. Napisał pośpiesznie raport i posłał go mailem do centrali, a potem z lubością wyciągnął się na łóżku i zapadł w sen.
Poderwał go sygnał alarmu. Wybiegł z pokoju, zatrzaskując drzwi. W dyspozytorni nie było nikogo, więc popędził do arsenału.
– Co się stało?! – krzyknął do magazyniera.
– Patrol wpadł w zasadzkę w sektorze trzydziestym pierwszym. Kilkudziesięciu uzbrojonych plus jakiś ładunek. Prawdopodobnie heroina.
Do magazynu wbiegali właśnie inni, wyrwani ze snu. Rozepchnął ich, wybiegając. Pierwszy wskoczył do samochodu i ruszył z kopyta. Na bramie go poznali. To, co działo się wewnątrz, musiało być poważne, bo na teren Strefy wjeżdżały właśnie dwa transportery opancerzone.
– Poprowadzę! – krzyknął.
Pomknął przodem. Wysoko po lewej zabłysły światła helikoptera. Zaraz też ujrzał błysk odpalanych rakiet. Na miejscu byli po dwudziestu minutach. W poprzek drogi stał spalony wrak poloneza i dwa UAZ-y.
– Są pod nami, na moście – rzucił na widok Biłyja jeden z inspektorów. – Helikopter zerwał drogę po drugiej stronie. Mają tira, nie dadzą rady tamtędy wyjechać.
Któryś z wojskowych, którzy przybyli wraz z nim, przejął dowodzenie.
– Dziesięciu od lewej, dziesięciu od prawej. Przestrzelić koła. Postarać się wziąć łobuzów żywcem.
Ihor założył noktowizor i przypatrywał się dolinie.
– Jeden nieduży samochód ucieka – powiedział. – Pojadę za nim.