– Dobrze – zgodził się dowódca. – Proszę uważać na siebie.
Prawie ich dochodził, gdy nieoczekiwanie jego auto zniosło z drogi prosto do rowu. Dłuższą chwilę wyplątywał się z pasów. Gdyby teraz zawrócili, zabiliby go bez trudu, ale widać woleli wiać jak najdalej… Wysiadł i obejrzał koła. W oponach tkwiły kolce z grubej blachy. W dodatku wysiadło mu radio.
– Diabli nadali – mruknął.
Zabrał makarowa z siedzenia i z bronią w dłoni ruszył w stronę głównej drogi. Noc była wyjątkowo piękna. Niebo pokrywały gwiazdy. Zioła pachniały upojnie. W tym zapachu też były izotopy. Szedł, rozglądając się na wszystkie strony i niespodziewanie zobaczył to. Dziwne zwierzę z mordą konia stało w trawie nieopodal. Na jego widok spłoszyło się i uciekło w step. Źrebak, który wystrzelił z dubeltówki. Nie, to niemożliwe. To coś, czymkolwiek było, biegło jakoś nietypowo. Zapalił latarkę, by poszukać śladów. Znalazł je. W pyle drogi odcisnęły się cztery krótkie grube palce, z przeciwstawnym kciukiem z tyłu. Trop był bardzo podobny do tamtego koło strzelby. Zresztą znajdował się nie dalej niż siedem kilometrów od górki z mrówkolwami. Opodal leżały najzwyklejsze w świecie końskie pączki. Przypomniał sobie wszystko, co słyszał. Kopią nory, wsysają krew. Wzruszył ramionami.
– Spokojnie, stary – powiedział sam do siebie. – Konik całkiem zwykły, tylko trochę zmutowany, to i ma palce u nóg.
Własne zapewnienie nie uspokoiło go specjalnie. Jeśli ma chwytne kończyny, to może także strzelać z dubeltówki. Biłyj sprawdził na kompasie kierunek i ruszył szybkim marszem przez step. Jeśli się nie myli, to za dwadzieścia minut powinien dojść do jednej z ważniejszych dróg.
Minął ruiny wioski. Domy zwalono dawno temu, ale cegły chrzęściły pod nogami. Rozglądał się uważnie. Na krawędzi pola widzenia mignął mu kilkakrotnie rozmazany cień, ale nie był w stanie powiedzieć, czy to koń, czy może jakieś inne zwierzę. W wiosce zachował się stary słup wysokiego napięcia. Tyle tylko, że bez okablowania.
Ihor wdrapał się na niego i rozejrzał po okolicy, starając się za pomocą noktowizora wypatrzyć jakieś szczegóły terenu. Zobaczył kilkanaście jasnych plam. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś mafia go namierzyła i że zaraz go zestrzelą, ale później, ku swojej uldze, przekonał się, że to tylko jakieś zwierzęta. Konie. Nieduże, wielkości może kucyków, może jeszcze trochę mniejsze. Daleko na południu zalśniły światła potężnej ciężarówki. Zapaliły się tylko na chwilę i zaraz zgasły. Zlazł na dół. Ze słupa wydawało mu się, że pojazd jedzie prosto na niego, droga musiała więc przebiegać gdzieś blisko.
Rzeczywiście, była tu stara, asfaltowana szosa. Poczuł, że ręce ma mokre od potu. Mieszkają w norach i pijają ludzką krew. Brednie. Ciężarówka wyjechała na wzgórze dwa kilometry dalej. Zapalił latarkę i, ustawiwszy czerwone szkło, powiesił ją na krzaku obok drogi, sam zaś przebiegł dwadzieścia metrów i, z makarowem w ręce, przyczaił się na poboczu. Kierujący pojazdem zignorowali wezwanie do zatrzymania się i dopiero seria po kołach ich przekonała. Jak się okazało, była to stara cysterna na mleko.
– Wyłazić – polecił Ihor, omiatając światłem drugiej latarki kabinę.
Na drogę zeskoczył najpierw Iwan, a potem Aleksiej. Ręce trzymali w górze.
– Biłyj, chłopcze, chyba nas nie zastrzelisz?
Nie strzeliłby. Za starzy, mogliby paść na zawał od samego huku.
– No i co? – zagadnął. – A dokąd to się wybieracie z cysterną bimbru? Znudziło wam się mieszkać w Strefie?
– My tylko tak, na wycieczkę – powiedział Aleksiej.
– Do Soczi na wczasy? A ten bimber po to, żeby się nie nudziło?
– Aha – potwierdził Iwan. – To tylko na własny użytek.
– Tysiąc litrów? Na własny użytek? Przecież pilibyście to minimum pięć lat. Zawiodłem się na was, dziadkowie. Bardzo się zawiodłem. A teraz spuścić to wszystko do rowu.
– Biłyj, chłopcze, nie zrobisz nam tego!
– Dla was nie jestem chłopcem, tylko inspektorem. Zbrojnym ramieniem rządu. Mogę przymykać oczy na wasze matactwa, ale nie mogę dopuścić do wywozu takich ilości skażonego produktu ze Strefy. Wiaderko możecie sobie zostawić na pocieszenie, a resztę do rowu!
Westchnęli ciężko i otworzyli dolny spust. W powietrze buchnął oszałamiający zapach. W rowie powstało niezłe jeziorko.
– No, to zmiatajcie do siebie – polecił im. – Jedną oponę macie przebitą, ale do domu dociągniecie. Zaczekajcie, zabiorę się z wami do szosy…
W tym momencie po drugiej stronie rowu stanęła jakaś grupka. Biłyj odwrócił się, gotów do strzału. Durow w otoczeniu swoich apostołów. Na głowę założył koronę cierniową uplecioną z drutu kolczastego. Biłyj wzdrygnął się na ten widok.
– Alkohol to szatan – oświadczył prorok silnym głosem. – A szatana należy niszczyć we wszystkich jego przejawach.
Zapalił zapałkę i, nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, rzucił ją w taflę cieczy u swoich stóp. Buchnął błękitny płomień.
– Dostąpcie wraz ze mną chrztu przez ogień – zachęcił Durow, po czym wstąpił pomiędzy szalejące płomienie.
Współwyznawcy rzucili się do niego i, okrywszy go własnymi płaszczami, tłumili ogień. Obaj staruszkowie, nie czekając na dalszy bieg wypadków, ruszyli ostro cysterną.
– Hej, a ja? – wściekł się Ihor.
Nie zaczekali. Zwolennicy Durowa ugasili ubranie swojego półprzytomnego proroka i zbierali się do odejścia. Inspektor został sam. Rozejrzał się po okolicy, zauważywszy jaśniejszą plamę, zaczął przedzierać się w jej kierunku. Im bliżej niej był, tym bardziej miał pewność, że jest to koń. I nagle niespodziewanie poczuł, iż ziemia umyka mu spod stóp.
Ocknął się w kiepsko oświetlonym pomieszczeniu. Kiedyś musiała to być piwnica na kartofle. Obecnie przekształcono ją w dziwne skrzyżowanie warsztatu z biblioteką. Książki stały na regale, zawinięte w plastik. Faktycznie, było tu dość wilgotno. W drugim końcu pomieszczenia walały się elektroniczne wnętrzności wyprute z kilku telewizorów. Ihor poczuł, że ma na głowie zimny kompres. Wzrokiem przesuwał wolno po izbie, aż spostrzegł koszmar. Koszmar wyglądał z grubsza jak koń. Siedział w pozycji wyprostowanej na krześle, zupełnie jak człowiek. Był wielkości niedużego kuca. Miał po cztery palce u rąk z przeciwstawnym kciukiem. W jego oczach błyszczała inteligencja. Inspektor zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Żyją w norach. Wypijają ludzką krew. Porywają dzieci, nie to nie one, to bociany. Aha, i jeszcze umieją strzelać z dubeltówki. Otworzył oczy. Zmora siedziała spokojnie.
– Tyy koo? – zapytała, starając się naśladować ludzkie dźwięki, choć wychodziło jej to raczej kiepsko.
– Inspektor Ihor Biłyj.
– Pooljjijja?
– Z policji? Pytasz, czy jestem policjantem? Niezupełnie. Łapię producentów narkotyków. Rozumiesz?
Stwór kiwnął głową.
– To moja praca. A wy, kim jesteście?
– Konii.
– Tyle to i ja widzę. Waszymi przodkami były konie. Jesteście mutantami popromiennymi?
– Konii. Myy nowiii.
– Jesteście nowym gatunkiem. Skąd znacie mój język?
– Tiijiiwjji.
– Chodzi ci o telewizję?
– Ji!
– Świetnie. – Popatrzył na szereg wybebeszonych telewizorów i jeden, który działał, nie wydając dźwięku. – Co ze mną zrobicie?
– Bedi ji siikii?
– Oczywiście, że będą mnie szukać. A myśleliście, że co?
W tej chwili do piwnicy weszli profesor Karpow i drugi koń.
– A, to ty Ihor.
– Pan profesor tutaj?
Karpow wzruszył ramionami.
– Nie wiem, dlaczego cię to dziwi.
– Nie wiedział pan jeszcze wczoraj rano o ich istnieniu…
– Wybacz, chłopcze, po prostu usiłowałem wysondować, co wiesz. Ale to nieistotne. Powiedz, co o tym sądzisz.