Выбрать главу

Hansen popatrzył mu prosto w oczy.

– Chcesz kruszcu?

Wyjął z kieszeni garść wytartych, wycofanych z obiegu srebrnych monet.

– Będę potrzebował też kawałek wosku i odrobinę gliny. Zrobię formę. – Paweł zacisnął dłoń na kupce „blaszek”.

***

Wróciła zima. Zadymka śnieżna zwaliła się na miasto razem z upiornym wyciem wichru i dwudziestostopniowym mrozem. Skórzewski drżał rankiem, jedząc śniadanie w towarzystwie obu lekarzy.

– Kuracja arszenikiem przynosi pewne efekty – powiedział w zadumie doktor Danielsen. – Bakterie trądu obumierają, jednak, jak wynika z analizy rozmazu, część z nich jakby nie do końca. Skurczyły się i stały ciemniejsze, ale nie zostały zniszczone do końca.

– Może zapadły w coś w rodzaju snu? – podsunął Paweł. – Biolodzy z Cesarskiej Akademii Nauk zauważyli, że w zimie żyjące w stawach mikroorganizmy kurczą się i zamierają, by wraz z powrotem lepszych warunków, ponownie zacząć żyć i się rozmnażać.

– To brzmi prawdopodobnie – zauważył Hansen. – Na razie będziemy kontynuowali iniekcje z arszeniku. Zobaczymy, może w końcu obumrą.

– Arszenik to niebezpieczne lekarstwo – mruknął stary doktor. – Uszkadza bardziej niż rtęć. Ale zastanówmy się, gdyby udało się osłabić jego negatywny wpływ na organizm…

– Zmniejszyć dawkę – podsunął Paweł.

– Dać większą, ale krócej – zaprotestował Armauer.

– A może użyć preparatów cynkowych, takich jak przy leczeniu owrzodzeń syfilisu? – zastanowił się Danielsen. – Problem.

– Pamięta pan ten przypadek sprzed dwu lat? – zapytał Hansen nieoczekiwanie. – Ten mały, jak mu było, Sigurd?

– Tak. Pamiętam. Niech pan posłucha, drogi gościu – zwrócił się do Skórzewskiego. – Przyprowadzono nam chłopca, lekkie zmiany na skórze, praktycznie niewidoczne, ale o sporej powierzchni. Zbadaliśmy je dokładnie, trąd. Bakcyle widać było pod mikroskopem, pożerały zewnętrzne warstwy skóry, ale nie weszły w głąb. Nie stracił też czucia w zaatakowanych partiach. Po sześciu miesiącach plamy zaczęły znikać. Po dalszych trzech nie zdołaliśmy znaleźć bakterii w preparatach robionych z jego krwi, skóry i mięśni.

– Przypuszczaliśmy wtedy, że lepra jakimś cudem nie osiągnęła tkanki nerwowej, a organizm zdołał odeprzeć jej ataki na głębsze warstwy ciała. Może wrodzona odporność, może słaby szczep bakterii? Faktem jest, że wrócił do zdrowia.

– Może tak jak przy wszystkich chorobach osłabiony organizm nie radzi sobie z bakcylami, a silny ma szansę je zwalczyć? – zamyślił się Polak.

***

Zmierzchało, gdy Paweł Skórzewski nabił rewolwer pięcioma srebrnymi kulami. Nie zostały poświęcone, w mieście nie było katolickiego księdza, a do „heretyków” nie zdecydował się pójść. Zszedł do laboratorium, gdzie Armauer zastanawiał się właśnie nad kolejnym lekiem. Może odrobina strychniny…? Nalał sobie jeszcze jedną szklankę wódki.

– Wymyśliłem, jak go odnaleźć – powiedział Skórzewski, pokazując mu broń.

– Chodźmy. – Lekarz dopił alkohol i wstał z fotela, odkładając kajet, gęsto zapisany wzorami chemicznymi. Paweł też wypił trochę, na rozgrzewkę i dla kurażu.

Wstali i wyszli. Wiatr wył niepokojąco, mróz się wzmagał. Trotuary nieoczekiwanie zrobiły się bardzo śliskie.

– Dokąd idziemy? – zapytał Hansen.

– W stronę Bryggen. Licz kroki.

– Ale to przecież…

– A nie pomyślałeś, że to może działać też w drugą stronę? Jeśli ten duch czy demon faktycznie ma z tym coś wspólnego…

Ruszyli w ciemność przez Kong Oscar Gatta. Jakiś statek cumował przy nabrzeżu.

– Ciekawe skąd? – zastanawiał się Paweł.

– To pocztowy, pewnie z Oslo albo Stavangeru – wyjaśnił Hansen. – Ile masz?

– Jeszcze osiemdziesiąt kroków.

– U mnie tyle samo!

Skręcili w przecznicę. Ściany magazynów były ciemne, tylko gdzieniegdzie na wysokości drugiego lub trzeciego piętra widać było słaby poblask świecy. Okna, szklone gomółkami, niewiele go przepuszczały.

– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć – doliczył Skórzewski. – Jesteśmy na miejscu.

– To beznadziejne – westchnął Hansen. – Nawet jeśli faktycznie odległość się zgadza, skąd wiesz, że w tym kierunku?

– Musi być w tym, inaczej go nie znajdziemy. Sam mówiłeś, że to najstarsza część miasta. Tu stanął na lądzie po raz pierwszy.

Hansen z latarką w ręce zatoczył krąg. Świeca nie była w stanie rozproszyć ciemności. Nieoczekiwanie go spostrzegli. Stał o kilka metrów od nich, szary, nieforemny, wtapiający się w mrok kształt.

– Czego chcecie? – zapytał gardłowym głosem.

Paweł uniósł broń.

– Nadszedł twój koniec – powiedział.

Wystrzelił. Pocisk chybił celu, dziwny stwór odwrócił się tylko i ruszył w ciemną plątaninę uliczek. Skórzewski pobiegł za nim. Wystrzelił jeszcze dwukrotnie. Uciekający zachwiał się. Czwarta kula go powaliła. Czarny kaptur opadł, odsłaniając straszliwe, przeżarte chorobą oblicze. Już niemal nie przypominał człowieka. Tylko oczy były ludzkie, wypełnione straszliwą nienawiścią. Żył jeszcze.

– Hansen, Hansen – wychrypiał. – Ty…

Skórzewski uniósł broń po raz ostatni. Pociągnął za spust. W rozbłysku wystrzału raz jeszcze zobaczył potwora. Usłyszeli tupot i w przejściu pojawili się dwaj żandarmi. Oświetlili leżącego latarkami.

– Dorwaliście Dziadka Trąda – powiedział któryś z nich z radością w głosie. – My też go szukaliśmy. Koniec epidemii…

– Wywleczcie to ścierwo, trzeba je spalić – przykazał Armauer.

Znaleźli kawałek wolnej przestrzeni na nadbrzeżu. W otwartym jeszcze sklepiku kupili bańkę nafty. Po chwili buchnął żółty płomień. Po kilkunastu minutach pozostała tylko kupka popiołu i niedopalonych kości. Żandarmi przywleczoną skądś szuflą do śniegu zgarnęli te resztki do kanału portowego. Z cichym sykiem zatonęły w wodzie.

Na bruku, w popiele pozostało kilka poczerniałych od ognia monet.

***

Wracali w stronę szpitala.

– Zrozumiałem to, gdy zobaczyłem monety na ziemi. Po co duchowi czy demonowi potrzebne pieniądze? A zakładając, że potrzebne, to dlaczego najgorsze, wytarte groszaki, wycofane już z obiegu? Armauerze Hansen, przyjechałem tu zdobyć doświadczenie do walki z chorobą, a zamiast tego… Prawdopodobnie dopiero co zabiłem niewinnego trędowatego żebraka, który miał pecha wpaść na nas w jednej z uliczek Bryggen. To musiał być zwykły człowiek. Zgłupiałem od stresów, ciemności i wódki…

Stanęli przed bramą szpitala.

– Liczyłeś kroki? – zapytał doktor Hansen.

– Nie.

– Trzy tysiące dwieście siedemdziesiąt pięć.

Samolot do dalekiego kraju

N asz sklepik nie jest duży. Można nawet powiedzieć, że jest zupełnie malutki. Od strony hali mamy drzwi szerokości osiemdziesięciu centymetrów, a obok – półtora metra szklanej witryny. W głąb pomieszczenie sięga czterech metrów. Uściślijmy, cztery metry to przestrzeń przeznaczona dla klientów. Kończy ją półmetrowej szerokości lada, za którą jest jeszcze metr luzu. Tam siedzimy ja i mój daleki krewny. On jest szefem biznesu, a ja bezrobotnym kuzynem, któremu w ramach solidarności rodzinnej trzeba było dać jakiekolwiek zajęcie.

Za nami wisi szafka ekspozycyjna, a po obu stronach pod ścianami stoją wąskie, oszklone regały z towarem. To sprawia, że wnętrze wydaje się jeszcze ciaśniejsze. Wujaszek nie posiada za grosz smykałki do projektowania ekspozycji, więc wszędzie skrzy się niklowana stal i szkło. Jeśli terroryści odpalą kiedyś bombę w hali lotniska, zginiemy natychmiast, naszpikowani odłamkami gablotek.