– Preparat chininowo-arszenikowy nie poskutkował, ale to nie znaczy, że nie zadziała ten następny. Opracowałem nową recepturę. Na bazie rtęci. Skład chemiczny trochę podobny do tego środka, którym leczy się syfilis…
– To bardzo rujnuje organizm…
Kelnerka przyniosła dwa kieliszki anyżówki i małe paszteciki na przystawkę. Stuknęli się nad stołem i wypili. Zagryźli pasztecikami.
– Doktor Artur Mouritz z kolonii dla trędowatych w Moloukai usiłował nacierać chorych preparatem z galaretki aloesowej i kodeiny. Uzyskał znaczącą poprawę stanu ran. – Hansen podjął przerwaną rozmowę.
– Może warto spróbować?
– Spróbuję, ale mam problem z aloesem. Nie daje się go konserwować, a nie wytrzymuje w naszym klimacie nawet w doniczkach. Moi przyjaciele w Ameryce usiłują wyodrębnić z jego łodyg wyciąg, odpowiedzialny za przyspieszanie procesów gojenia. Może uda się go przechowywać?
– A maść ergotaminowa?
– Nie znam – ożywił się. – Co potrzeba? Gliceryna…
– Miesza się na gorąco glicerynę z woskiem i wyciągiem ze sporysza. Wyniki są dość zachęcające, choć w dziedzinie leczenia trądu nie odnieśliśmy jak dotąd poważniejszych sukcesów.
Kelnerka wniosła zupę i znowu uciekła.
– Faktycznie, traktuje nas jak zapowietrzonych – zauważył Paweł.
– Aha. Normalna reakcja, nie ma się czemu dziwić. Lepra była tu odbierana jako kara za grzechy, dopiero niedawno ludzie zrozumieli, że jest to choroba. Teraz wie o tym nawet mój pryncypał.
– Widziałem, jak się zmieszał… Dlaczego aż tak mocno zareagował?
– Cóż. Wysunął w młodości teorię… że jest to zaraza rodzinna. Danielsen dwadzieścia razy usiłował zaszczepić trąd na sobie. Ponieważ mu się nie powiodło, doszedł do wniosku, że musi być wrodzony. Zmienił zdanie po wprowadzeniu rządowego programu zapobiegania. Po odseparowaniu chorych w leprozoriach, w ich rodzinach jeszcze przez pięć lat pojawiały się przypadki choroby. Potem się skończyły…
– Pięć lat to okres inkubacji – mruknął Paweł.
Zupa była bardzo smaczna.
– W naszym klimacie. Mieliśmy przypadki wystąpienia choroby już po dwu latach od zakażenia czy też domniemanej daty zakażenia. Lekarze z Moloukai twierdzą, że trąd może inkubować w organizmie około siedmiu lat. Może ma tu wpływ rasa albo klimat?
– Kanacy z Hawajów są odporniejsi?
– Trudno ocenić. Chyba nie, bo zaraza przywleczona przez chińskich chodia kosi ich strasznie. Tyle tylko, że dłużej rozwija się w ich ciałach.
Dziewczyna zabrała puste talerze po zupie i przyniosła gulasz.
Po chwili z zaplecza dobiegł dźwięk tłuczonej kamionki.
– Rozbijają talerze, z których jadłem – powiedział Hansen. – Dzięki temu klienci czują się trochę pewniej. O czym to ja? Ach, tak. Program zakładał izolację wszystkich chorych i okresowe badania członków rodzin oraz mieszkańców wsi, w których wystąpiła choroba. Sporządziliśmy specjalne wykazy dla każdej prowincji. Izolacja przynosiła początkowo wspaniałe efekty. W 1830 roku zanotowaliśmy dwa tysiące przypadków, w 1850 już tylko tysiąc dwieście. W 1870 nieco ponad trzysta. W pięć lat później tysiąc siedemset.
Skórzewski gwizdnął.
– Tak nagły skok ilościowy? Jak to możliwe?
– Ulepszyliśmy metody wykrywania. Mój uczeń Nilsen opracował pewien test… Po prostu wcześniej sporo przeoczyliśmy. Przynajmniej taką mam nadzieję – mruknął ciszej po norwesku i zamyślił się.
– Gdzie pojawiały się te nowe przypadki?
– Głównie tu, w Bergen – westchnął. – Jak na złość…
– Może w pobliżu centrum badań wykrywalność jest największa?
– Nie. Przeszkoliliśmy dwustu lekarzy. Mamy spisy rodzin, których członkowie chorowali na trąd w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat. Wszyscy oni są badani raz w roku. Kontrolnie bada się także innych. Oczywiście, nasze działania wywołują spory opór. Ludzie się boją…
Dojedli i wypili po kieliszku wina. Wreszcie wstali i ruszyli do wyjścia.
– Powinniście go odszukać i zabić – powiedział stojący przy drzwiach stary marynarz.
Tym razem Hansen nie wytrzymał.
– To bzdura – krzyknął.
A potem wygłosił dłuższą tyradę po norwesku, zbyt szybko, by Skórzewski mógł choćby częściowo wyłapać sens wywrzaskiwanych wyrazów. Z pewnością część z nich była obelżywa.
– Przepraszam – powiedział, gdy wyszli na ulicę. – Już nie mogę.
– Kogo mamy zabić? Czego chcą ci ludzie? – zapytał Paweł.
– Wmówili sobie, że gdy doktor Danielsen założył tu ośrodek badań nad trądem, przybył demon tej choroby, by obserwować nasze poczynania. Krąży po mieście i zaraża. Faktycznie, w zeszłym roku odnotowaliśmy dwadzieścia nowych przypadków. W tym roku już trzydzieści sześć.
– Próbowaliście nanosić je na plan miasta? Może w grę wchodzi tu jakiś inny czynnik? – zagadnął Paweł. – Może zakażenie żywności z jakiegoś sklepu lub ujęcia wody pitnej.
– Najwięcej przypadków odnotowaliśmy w dzielnicy Bryggen. Właściwie prawie wszystkie.
– Co to za miejsce?
– Właśnie tam idziemy. – Uśmiechnął się Armauer. – Sam zobaczysz.
Minęli kościół i wyszli na nadbrzeże. Od zatoki wiał przenikliwy, lodowaty wiatr. Paweł szczelniej zawinął się w kożuch. Obok ciągnęły się drewniane, wysokie, wąskie budynki. Na parterach najczęściej były sklepy, wyżej światła w oknach świadczyły, że i tam mieszkają ludzie.
– Stara portowa dzielnica, założona jeszcze za czasów niesławnej pamięci Hanzy – wyjaśnił Hansen. – Tędy.
Skręcili w wąski, wyłożony drewnem zaułek, wgryzający się między domy. Szli coraz dalej, potem weszli w przecznicę. Przed nimi otwierały się przejścia i pasaże w głąb labiryntu.
– Mamy związane ręce – westchnął Hansen nieoczekiwanie. – Z całą pewnością spora część żyjących tu ludzi jest chora. Gdybyśmy mogli wygonić ich wszystkich na plac i zbadać jednego po drugim… Ech. Na szczęście coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę z tego, czym jest trąd.
Zatrzymali się przed bocznym wejściem do jednego z domów. Hansen zastukał w drzwi. Zaraz im otworzono. W sieni było dość ciemno, ale po chwili ktoś pchnął drzwi, prowadzące w głąb domu. W następnym pomieszczeniu płonęło kilkanaście świec.
– Lars Olafsen, handel rybą – przedstawił się gospodarz, ściskając Skórzewskiemu dłoń.
Nie musiał się przedstawiać. Woń suszonych tusz dorszowych wgryzła się nawet w ściany…
– Paweł Skórzewski.
– Rosjanin? – zaciekawił się kupiec.
– Polak – sprostował Paweł z godnością.
– Lekarz – wyjaśnił Hansen. – Przyjechał do nas poznać metody walki z chorobą.
– Zapraszam dalej.
Weszli po wąskich schodkach na piętro. Wnętrze domu stanowiło plątaninę niewielkich pomieszczeń, schodków prowadzących w górę i w dół. We wszystkich pokojach w podłodze i na suficie umieszczono niewielkie, drewniane klapy.
– Po co to? – zagadnął Skórzewski.
– Na wypadek pożaru – poważnie wyjaśnił właściciel. Mówił po niemiecku niemal bez akcentu. – Przed stu laty żywioł ognia pochłonął większą część miasta. Dlatego z prawie każdego pomieszczenia są dwa wyjścia. Domy są też połączone, aby w razie czego można było uciekać przez sąsiedni.
Paweł pokiwał głową i o nic już nie pytał. Przeszli do niedużej izby z oknem wychodzącym na port. Gospodarz zapalił kilka świec i w pokoju pojaśniało. W jedną ze ścian wpuszczone było łóżko, zasłonięte podniesioną w tej chwili klapą. Druga umożliwiła przejście z łoża do kolejnego zapewne pomieszczenia. Nawet gdyby pożar zaskoczył ich we śnie, są gotowi do ucieczki… Skórzewski już wiedział, dlaczego tu nie używa się lamp naftowych. Weszła gospodyni, wysoka, z pięknym, rudym warkoczem, wniosła parawan z rzeźbioną ramą i postawiła go pod jedną ze ścian. Armauer wyjął z torby kilka strzykawek, pudełka z jakimiś szpilkami oraz parę nicianych rękawiczek i miskę. Nad płomieniem palnika spirytusowego starannie opalił igły w drewnianych oprawkach.
– Poprosimy pierwszych pacjentów – powiedział do kupca.
– W takim razie ja pierwszy. – Lars uśmiechnął się lekko, po czym zniknął za parawanem. Wyszedł po chwili prawie nagi.
Armauer patrzył na niego przez dłuższą chwilę. Skórę kupca pokrywały piegi, ale po za tym nie budziła podejrzeń.
Kiwnął głową.
– Panu nic nie dolega…
Olafsen ubrał się i wyszedł. Po chwili pojawiła się jego żona. Rozebrała się, stanęła przed lekarzami w samej bieliźnie. Na łopatce miała dziwną, różową plamę. Hansen przypatrywał się jej przez chwilę, a potem sięgnął po igłę.
– To stara blizna po oparzeniu – zaprotestowała.
– Panie kolego… – zwrócił się do Pawła. – Proszę nakłuć kilka razy na głębokość trzech milimetrów.
Sam stanął przed kobietą i wbił spojrzenie w jej twarz. Skórzewski przesunął igłą nad płomieniem świecy i delikatnie ukłuł jej skórę. Pisnęła. Powtórzył w innym miejscu. Tym razem cicho krzyknęła.