– Jest reakcja źrenic – powiedział spokojnie Hansen – Bolało ją.
– Pewnie, że bolało – jęknęła po norwesku. – Oprawcy!
– Proszę się nie obrażać. – Hansen spróbował się uśmiechnąć. – Musieliśmy sprawdzić.
Po chwili jej miejsce zajęła piętnastoletnia córka gospodarza. Wstydziła się bardzo, ale doktor już po chwili machnął ręką. Na jej ciele nie było widać żadnych podejrzanych znamion. Następna była młoda, może trzynastoletnia służąca. Na małej, nierozwiniętej jeszcze piersi miała kilka niewielkich, białawych plamek. Hansen nakłuwał je ostrożnie szpilą. Dziewczynka nawet nie drgnęła. Zagryzł wargi.
– Zrobimy dodatkowy test – rzucił w stronę Skórzewskiego.
Wyjął z torby niewielki pędzelek i posmarował skórę badanej ciemnym płynem.
– To nalewka jodowa – wyjaśnił. – Teraz pudrujemy mąką kartoflaną.
Wyjął z niklowanego pudełeczka strzykawkę i z butelki naciągnął odrobinę jakiejś substancji.
– Pod skórę zastrzykniemy jedną dziesiątą centymetra sześciennego jednoprocentowego roztworu pilokarpiny. Pilokarpina powoduje gwałtowne poty. Pod wpływem słonego potu wytrąci się jodek, co powinno na zabielonym ciele dać charakterystyczne czarne lub ciemnobrunatne kropki.
Pierś służącej pokryła się drobnymi, czarnymi punkcikami. Norweg uśmiechnął się do niej.
– Już po strachu – powiedział. – Jesteś zdrowa.
– Bogu dzięki – szepnęła cicho.
– Na czym konkretnie polega ten test? – Nie zrozumiał Paweł.
– Skóra dotknięta trądem nie wydziela potu – wyjaśnił Armauer.
Służąca ubrała się i zniknęła. Wszedł chłopak, pracujący przy przenoszeniu paczek z magazynu do kantoru. Zaledwie zdjął koszulę, twarz Hansena ściągnęła się ponuro. Rozległe plamy znaczyły większą część pleców chłopaka. Ciało w zaatakowanych miejscach napuchło i odbarwiło się.
Lekarz znowu użył szpilki. Nakłuwany syczał z bólu za każdym razem.
– To jakiś liszaj – mruknął Hansen. – Zapiszemy maść cynkową, ale…
Wykonał próbę z nalewką jodową. Wreszcie wyciął kawałek skóry i umieścił go w małym, blaszanym pudełku.
– Powinniście go dorwać – mruknął chłopak, wychodząc.
Ostatnią z długiego szeregu badanych była starsza wiekiem kucharka. Sądząc po jej nader obfitych kształtach, kosztowała większości przyrządzanych przez siebie potraw. Skórę pokrytą miała dość gęsto pieprzykami, ale także nie widać było na niej nic podejrzanego.
– Ludziska na targu mówią, że Dziadek Trąd znowu krąży po mieście – powiedziała, gdy zakończyli badanie i ubierała się za parawanem. – Musicie go złapać.
– Dziadek Trąd – westchnął Hansen.
– Widzieli go ludzie, kilka dni temu o zmroku przeszedł przez targ rybny. Szedł w stronę Bryggen.
– To tylko wymysł. Może rzeczywiście krąży po mieście jakiś włóczęga chory na trąd, którego należałoby złapać, ale nie ma on nic wspólnego z zarazą.
– Ja wiem – westchnęła. – To tu, w mieście założonym przez niemieckich kupców, zaraza z Lewantu pojawiła się po raz pierwszy. Dlatego tu przybył… Między drewnianymi domami czuje się najlepiej. Wszystko wygląda jak w czasach, gdy przybył. Nosi szeroki, skórzany kapelusz, jak kupiec z czasów Hanzy. Z twarzy podobno zostały mu tylko oczy. Może przydałby się do tego ksiądz – powiedziała. – Katolicki ksiądz, oczywiście.
– Świetnie – mruknął Hansen. – Skoro tak… To jak niby mam go zabić? Ducha nie można złapać.
– Zobaczyłeś jako pierwszy na świecie bakterie trądu, doktorze. Może wkrótce wypichcisz lekarstwo. – Uśmiechnęła się. – On się ciebie boi. On cię nienawidzi. On cię będzie śledził. Może któregoś dnia dotknie cię zaraza…
Lekarz wzdrygnął się.
– Chodźmy – powiedział do Skórzewskiego. – Ten dom jest, na szczęście, całkowicie czysty.
Zapadł już zmrok. Hansen wyjął z torby niewielką latarkę i zapalił umieszczoną w niej świeczkę. Ruszyli przez wykładane pociemniałym drewnem zaułki.
– Gdyby w tym mieście faktycznie miały żyć duchy, mieszkałyby właśnie tutaj – powiedział, rozglądając się po pnących się ku górze ścianach.
– Za dnia to miejsce pewnie wygląda uroczo – zauważył Paweł. – Ale teraz faktycznie…
Z cienia wynurzył się patrol.
– Dobry wieczór, doktorze Hansen – odezwał się dowódca. – Będzie potrzebny konwój? – Rzucił spojrzeniem na Skórzewskiego.
– Nie, dziękuję. Dziś nikogo nie wykryliśmy.
Dowódca uśmiechnął się nieszczerze.
– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć kroków – powiedział. – Dajemy na wszystko baczenie. Może wreszcie dopadniemy i jego.
– Zabobony – warknął Hansen.
Patrol odszedł w spowite mrokiem zaułki i tylko skrzypienie butów na pokrytych lodem deskach niosło się echem pomiędzy ścianami magazynów.
– O co chodziło z tymi krokami? – zaciekawił się Paweł.
– Ludzie uważają, że człowiek, prowadzony pod konwojem, przechodzi zawsze dwa tysiące z czymś tam kroków między swoim domem a szpitalem.
– Konwój. Jak rozumiem, hospitalizacja jest przymusowa?
– No, niestety. Wolałbym tego nie robić, ale co począć? Muszę odcinać źródła zakażenia.
– A pacjenci nie uciekają wam przypadkiem? – W głosie Skórzewskiego zabrzmiała drwina.
– Czasami się zdarza. Ale rzadko. Rodziny mogą ich odwiedzać, rozmawiają, niestety, przez szybę. A gdyby uciekli, gdzie się schowają? Nikt ich nie przyjmie do domu. Zresztą, żeby uciekać, trzeba mieć pieniądze. Czasem się zdarza – powtórzył. – Kryją się na wsi, z reguły szybko dowiadujemy się, gdzie. Ale przecież nie będę ich ścigał i wlókł z powrotem. Jestem człowiekiem i oni też są ludźmi…
Nieoczekiwanie w ciemności przed nimi zamajaczyła niska, zgarbiona sylwetka. Spod szerokiego kapelusza patrzyły dziwnie świecące oczy. Obaj lekarze zatrzymali się zaskoczeni. Gdzieś z dachu nad zaułkiem zsunęła się śnieżna pierzyna. Przez chwilę płatki wirowały pomiędzy ścianami domów, a gdy doleciały do ziemi, nieznajomego już nie było.
– Widziałeś? – zapytał Skórzewski.
– Tak. To pewnie jakiś włóczęga. Wiem, co chcesz powiedzieć. Faktycznie wyglądał na ducha. Zgoda, miał kapelusz, jakiego się tu od dziesięcioleci nie nosi, przynajmniej od czasów, gdy Hanza opuściła miasto.
Skórzewski popatrzył na kolegę. Doktor Hansen miał wytrzeszczone oczy, spojrzenie mu zmętniało.
– Idziemy. – Pociągnął Armauera za ramię. – Którędy?
– Prosto i na lewo. Wyjdziemy na nabrzeże.
Ruszyli, podtrzymując się nawzajem na oblodzonych deskach. Szli w milczeniu. Skórzewski poruszał cicho ustami. Hansen uśmiechnął się i też zaczął liczyć. Zatrzymali się przed bramą szpitala.
– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć – powiedział Skórzewski poważnie.
– Ja też liczyłem. Zacząłem później niż ty i wyszło mi tyle samo – mruknął Hansen. – Kiedyś już próbowałem – dodał cicho.
Przeszli przez dziedziniec i weszli do szpitala. W progu czekał doktor Danielsen.
– Oswald się powiesił – powiedział ze smutkiem. – Nie wytrzymał…
Hansen uśmiechnął się ponuro i z melancholią.
– Nie powiedziałem ci jeszcze o tym – westchnął. – Czasami pacjenci uciekają w ten… sposób.
Laboratorium powitało ich ostrą wonią odczynników.
Skórzewski z piętra przydźwigał kufer. Wydobył z niego stalowe, niklowane pudełko.
– Mam tu taki mały prezent.
Hansen otworzył je i wyjął kilkanaście szklanych płytek z preparatami. Położył pierwszy z nich pod mikroskopem i starannie podregulował ostrość.
– Hmm. Ładna kultura bakterii na rozmazie z ludzkiej krwi… Podbarwione czymś…
– Jodem. To dzieło Polaka, doktora Tadeusza Browicza.
– I cóż to za zaraza?
– Pałeczki duru brzusznego.
Otworzył szafkę i zręcznie wydobył z niej kilkanaście butelek z preparatami i związkami chemicznymi. Odsypywał na wagę laboratoryjną odpowiednie ilości poszczególnych składników, a potem wsypał je do porcelanowego moździerza i zaczął ucierać.
Wszedł doktor Danielsen.
– Żyjemy w ciekawych czasach – powiedział, gdy Hansen ustąpił mu miejsca przy mikroskopie.
– Wkrótce zapewne poznamy wygląd innych bakcyli – odparł Armauer. – Z czasem może nauczymy się je tępić dzięki wiedzy o tym, jak są zbudowane…
– Czeka cię długie, wspaniałe życie w najbardziej pionierskich latach medycyny – westchnął Danielsen. – Szkoda, że tak wcześnie się urodziłem. Kto wie, może to właśnie wy uzyskacie lekarstwo przeciw leprze.
– Rzucą panowie okiem na te preparaty? – Skórzewski wyjął z kufra kilka słojów z zakonserwowaną ludzką skórą.
– Hmm, popatrzmy na to. – Hansen obejrzał pierwszy z nich. – Mamy tu trąd w klasycznej postaci. Narośle, zgrubienia… A tu jest ta druga odmiana. Gładka, czerwonawa plama na skórze, zapewne za życia pacjenta była niewrażliwa na ból. Masz coś ciekawszego?
– Większość podobna.
– Pokazuj. To jest łuszczyca, tyle że bardzo zaawansowana. A to jakiś liszaj, nie mający z prawdziwym trądem nic wspólnego. Właśnie – mruknął. – Próbka z Bryggen.