Выбрать главу

A teraz powiedz, czemu przyleciałeś tu z posłańcem!

— Posłańcem? — powtórzył Łazik.

— Oczywiście. Mewą, posłańcem starego piaskowego czarodzieja — odparł księżycowy pies.

Zaledwie Łazik skończył opowieść o swych przygodach, gdy usłyszeli gwizdanie Człowieka.

Natychmiast pomknęli na dach.

Starzec siedział tam, z nogami przewieszonymi przez krawędź, i odrzucał na bok koperty kolejnych otwieranych listów.

Wiatr porywał je w górę, a Mewa wzlatywała za nimi, łapała je i chowała z powrotem do niewielkiej torby.

— Właśnie o tobie czytałem, Łazikanty, mój piesku — oznajmił. — (Tak właśnie będę cię nazywał i musisz zostać Łazikantym; nie mogę trzymać u siebie dwóch Łazików.) Zgadzam się w zupełności z moim przyjacielem Samatosem (nie zamierzam dodawać mu do imienia żadnych bezsensownych P tylko po to, by sprawić mu przyjemność), że powinieneś zostać tu jakiś czas.

Dostałem też list od Artakserksesa, jeśli wiesz, o kim mowa, a nawet jeśli nie wiesz. Domaga się w nim, żebym natychmiast cię odesłał.

Najwyraźniej bardzo zdenerwował się na ciebie za to, że uciekłeś, i na Samatosa, że ci pomógł. Ale na razie nie będziemy sobie za wracać nim głowy i ty też nie musisz, dopóki tu zostaniesz.

— Teraz leć sobie i pobaw się! Nie ganiaj moich promyków księżyca i nie poluj na białe króliki. A kiedy poczujesz się głodny, wróć! Okno w dachu zazwyczaj stoi otworem. Do widzenia!

To rzekłszy, rozpłynął się w powietrzu, a każdy, nawet jeśli nigdy nie był na księżycu, powie wam, jak rzadkie jest tamtejsze powietrze i jak trudno się w nim rozpłynąć.

— No cóż, do widzenia, Łazikanty — powiedziała Mewa. — Mam nadzieję, że lubisz drażnić czarodziejów. Tymczasem żegnaj. Nie poluj na białe króliki, a wszystko będzie dobrze i w końcu bezpiecznie wrócisz do domu — czy tego chcesz, czy nie.

Po tych słowach Mewa odleciała w takim tempie, że zanim zdążylibyście rzec "szzzzu! ", była już tylko punkcikiem na niebie, i wkrótce zniknęła.

Łazik nie tylko zmalał do rozmiarów zabawki, ale zmieniono mu imię i został sam na księżycu — to znaczy, sam, jeśli nie liczyć Człowieka z Księżyca i jego psa.

* * *

Łazikanty — lepiej, żebyśmy na razie i my tak go nazywali, aby uniknąć pomyłki — nie miał nic przeciwko temu.

Nowe skrzydła bardzo mu się podobały, a księżyc okazał się nader ciekawym miejscem, toteż wkrótce nasz bohater przestał zadawać sobie pytanie, czemu Psamatos go tu przysłał. Dowiedział się tego dopiero znacznie później.

Tymczasem świetnie się bawił, sam i z księżycowym Łazikiem.

Niezbyt często odlatywał daleko od wieży, na księżycu bowiem, a zwłaszcza po jego białej stronie, żyją wielkie, złośliwe owady, często tak jasne, przezroczyste i ciche, że nie da się dostrzec, kiedy nadlatują.

Promyki księżyca świecą tylko i trzepocą w powietrzu, toteż Łazikanty nie bał się ich ani trochę.

Ogromne białe smokoćmy o ognistych oczach budziły w nim znacznie większy respekt, a oprócz nich w okolicy roiło się od mieczos,szklanników o szczypcach mocnych niczym stalowe paści i bladych jednorogzów, których żądła kłuły jak włócznie, oraz pięćdziesięciu siedmiu gatunków pająków, gotowych pożreć wszystko, co tylko złapią.

A cienioperze były jeszcze gorsze.

Łazikanty robił to, co ptaki żyjące po tej stronie księżyca: rzadko latał, chyba że w bliskim sąsiedztwie domu i w miejscach, w których nic nie mogło zbliżyć się niepostrzeżenie, z daleka od owadzich kryjówek; a podczas swych wędrówek starał się zachowywać bardzo cicho, zwłaszcza w lesie.

Większość tutejszych istot poruszała się cichutko; ptaki niemal nie ćwierkały.

Podstawowym źródłem dźwięków były rośliny.

Kwiaty — białe, śnieżne i srebrzyste dzwonki, blaszkodzwonki, brzękoróże, balladonny i gwiżdziki, fletowoje i żółte (bardzo bladożółte) trąbuszki oraz wiele innych o nazwach niemożliwych do wymówienia — całymi dniami wygrywały melodie.

Pióropusznice, wróżkoskrzypy i paprocie — polifonie i miedziane języczniki oraz gęste leśne krzyki — a także stukotrzciny w mlecznobiałych stawach — powtarzały je cicho, nawet nocą.

W istocie księżycowy świat zawsze był pełen cichutkiej muzyki.

Natomiast ptaki milczały; większość z nich była zresztą maleńka. Skakały w szarej trawie pod drzewami, unikając much i zadziornych wrażek. Część z nich straciła skrzydła lub zapomniała, jak się nimi posługiwać.

Łazikanty często płoszył je, natykając się niespodzianie na małe gniazda, gdy cicho skradał się wśród traw, polując na białe myszy bądź szukając śladów szarych wiewiórek na skraju lasu.

W lasach pełno było srebrnych dzwonków, dźwięczących zgodnym chórem.

Wyniosłe czarne pnie, proste i wysokie niczym dzwonnice kościołów, wyrastały ze srebrzystych kobierców; u góry rozciągało się sklepienie z jasnobłękitnych liści, które nigdy nie opadały, toteż z Ziemi nawet przez najdłuższy teleskop nie da się zobaczyć owych drzew i dzwoneczków pod nimi.

Latem korony drzew pokrywają się gęstwiną bladozłotych kwiatów, a że tutejsze lasy praktycznie nie mają końca, bez wątpienia z naszego świata księżyc wygląda wtedy inaczej niż zwykle.

* * *

Nie sądźcie jednak, że Łazikanty cały czas tylko skradał się po okolicy. Ostatecznie psy wiedziały, że Człowiek z Księżyca ma je na oku, przeżyły więc też wiele śmiałych przygód i świetnie się bawiły.

Czasami wędrowały razem i całymi dniami zapominały wrócić do domu.

Raz czy dwa wybrały się w odległe góry, aż wreszcie dotarły tak daleko, że oglądając się, widziały jedynie lśniącą szpilkę wieży.

Siadywały też na białych skałach, obserwując pasące się na zboczach wzgórz stada maleńkich owiec (nie większych niż Łazik Człowieka z Księżyca).

Każda z nich miała na szyi złoty dzwonek, który dźwięczał, gdy tylko się poruszyła, sięgając ku świeżej szarej trawie. Wszystkie dzwonki rozbrzmiewały zgodnym chórem, owce lśniły jak śnieg i nikt ich nie niepokoił.

Łaziki były zbyt dobrze wychowane (i zanadto bały się gniewu Człowieka z Księżyca), by to zrobić, a poza nimi na księżycu nie żyły żadne psy, podobnie zresztą jak krowy, konie, lwy, tygrysy czy wilki.

W istocie nie było tam zwierząt większych my króliki i wiewiórki (a i te rozmiarami przypominały raczej zabawki), prócz nielicznych ogromnych białych słoni, wielkich niemal jak osły, zwykle stojących bez ruchu i na ogół pogrążonych w głębokiej zadumie.

Nie wspominam tu o smokach, bo na razie nie pojawiły się jeszcze w naszej opowieści, a zresztą mieszkały bardzo, bardzo daleko od wieży, gdyż wszystkie, z wyjątkiem jednego, okropnie bały się Człowieka z Księżyca (a nawet ten jeden obawiał się go trochę).

Za każdym razem, gdy psy wracały do wieży i podfruwały do klapy w dachu, zastawały świeżo przygotowany obiad, jakby umówiły się nań wcześniej, rzadko jednak widywały czy słyszały gospodarza.

Miał on w piwnicy pracownię, z której często unosiły się strumienie białej pary i szarej mgły, pełznące schodami w górę i wypływające oknami na piętrze.

— Co on robi całymi dniami? — spytał Łazika Łazikanty.

— Robi? — powtórzył księżycowy pies.

— O, zawsze jest bardzo zajęty — choć odkąd się tu zjawiłeś, sprawia wrażenie bardziej zapracowanego niż kiedykolwiek. Zdaje się, że fabrykuje sny.

— Sny? Dla kogo?

— Dla drugiej strony księżyca. Po tej stronie nikt nigdy nie śni; to tam trafiają wszyscy śpiący.