Smok pofrunął za nimi, łopocząc skrzydłami, zwalając wierzchołki gór i płosząc owce, których dzwonki rozdźwięczały się donośnie niczym alarm w płonącym mieście. (Teraz już wiecie, po co je nosiły.)
Na szczęście okazało się, iż wiatr wiał akurat w dobrym kierunku. Poza tym, gdy tylko dzwonki wpadły w panikę, z wieży wystrzeliła ogromna rakieta. Widać ją było na całym księżycu — złoty ognisty parasol, który po sekundzie pokrył się tysiącami srebrnych frędzli; jej wybuch wywołał później w naszym świecie niezwykły deszcz spadających gwiazd.
Miała nie tylko wskazać drogę nieszczęsnym psom, ale i stanowić ostrzeżenie dla smoka; ten jednak zanadto gotował się ze złości, by zwrócić na nie uwagę.
Pościg trwał więc dalej.
Jeśli widzieliście kiedyś ptaka goniącego motyla i jeżeli potraficie sobie wyobrazić naprawdę gigantycznego ptaka, polującego w białych górach na dwa maleńkie motylki, to możecie mieć jakieś pojęcie o zwrotach i skrętach, ucieczkach w ostatniej chwili i szaleńczych manewrach towarzyszących owemu lotowi do domu.
Jeszcze zanim pokonali połowę drogi, smoczy oddech kilka razy oparzył ogon Łazikantego.
A co w tym czasie robił Człowiek z Księżyca?
Cóż, najpierw wystrzelił ową wspaniałą rakietę.
Potem rzekł: — Ten utrapiony stwór!
— i — Te utrapione szczeniaki! Wywołają zaćmienie, i to przed terminem!
Wreszcie zszedł do piwnicy i odkorkował flakonik z mrocznym, czarnym zaklęciem, wyglądającym jak zastygła smoła z miodem (i pachnącym jak połączenie Piątego Listopada z przypaloną kapustą). Dokładnie w tym momencie smok przeleciał nad wieżą i uniósł szponiastą łapę, aby zmiażdżyć Łazikantego — zmieść go w otchłań.
Nie zdążył jednak.
Człowiek z Księżyca odpalił z okna zaklęcie, trafiając smoka w sam środek brzucha (szczególnie wrażliwego u wszystkich gadów) i odrzucając go na bok. Smok zgłupiał zupełnie i nim zdołał odzyskać panowanie nad sobą, z hukiem zderzył się z górą. Trudno stwierdzić, co ucierpiało bardziej, jego nos czy góra — jedno i drugie straciło dawny kształt.
Oba psy wpadły do środka przez klapę w dachu i cały tydzień nie mogły złapać tchu; smok powoli dowlókł się do domu i miesiącami rozcierał obolały nos.
Najbliższe zaćmienie okazało się klęską, bo zbyt był zajęty lizaniem własnego brzucha, by się nim zająć. Nigdy też nie zdołał usunąć czarnych plam z miejsca, w które trafiło zaklęcie. Obawiam się, że zostaną tam na zawsze. Obecnie nazywają go Nakrapianym Potworem.
Rozdział 3
Następnego dnia Człowiek z Księżyca spojrzał na Łazikantego i rzekł:
— O mały włos was nie dopadł! Jak na tak młodego psa, nieźle poznałeś białą stronę księżyca. Myślę, że kiedy odzyskasz siłv powinieneś odwiedzić też drugą stronę.
— Mogę pójść z wami? — spytał księżycowy pies.
— Nie radzę — odparł Człowiek z Księżyca.
— To by ci nie posłużyło. Mógłbyś zobaczyć tam rzeczy, które sprawiłyby, że jeszcze bardziej zatęskniłbyś za domem niż na widok ognia i kominów, a to zapewne okazałoby się gorsze nawet niźli smoki.
Księżycowy pies nie zarumienił się, ale tylko dlatego, że psy nie są zdolne do rumieńców; nie odezwał się też ani słowem, lecz usiadł cicho w kącie, zastanawiając się, jak wiele jego pan wie o wszystkim, co ich spotkało i o czym rozmawiali.
Przez jakiś czas usiłował odgadnąć, co właściwie chciał mu powiedzieć Człowiek, ale niedługo zaprzątał tym sobie głowę — nie lubił zbyt długo myśleć.
Co do Łazikantego, to kiedy kilka dni później odzyskał animusz.
Człowiek z Księżyca zagwizdał na niego.
Razem ruszyli w dół, maszerując schodami w głąb kolejnych wyciętych w skale piwnic — z otwierających się w ścianie urwiska okienek roztaczał się widok na rozległe pustkowia księżyca — i dalej, sekretnymi stopniami, które zdawały się wieść prosto w głąb góry, aż wreszcie dotarli do miejsca pogrążonego w nieprzeniknionym mroku i zatrzymali się.
Łazikanty nadal czuł zawroty głowy po długiej wędrówce krętymi jak korkociąg schodami.
W ciemności Człowiek z Księżyca zaczął jarzyć się bladym blaskiem niczym robaczek świętojański, i było to jedyne światło, jakim dysponowali.
Wystarczyło jednak, by dostrzec drzwi — wielkie drzwi w podłodze.
Starzec uniósł klapę i zdawało się, iż z otworu trysnęła ciemność, gęsia niczym mgła; Łazikanty nie widział już słabego blasku swego towarzysza.
— Grzeczny piesek. Skacz! — polecił dochodzący z mroku głos.
Nie zdziwicie się zapewne, słysząc, iż Łazikanty nie był wcale grzeczny i nie posłuchał. Przeciwnie, cofnął się w najdalszy kąt małej komnaty, kładąc uszy po sobie.
Bardziej bał się studni niż starca.
Na nic się to jednak zdało.
Człowiek z Księżyca po prostu podniósł go i wrzucił wprost do czarnej dziury.
Spadając w ciemną pustkę, Łazikanty usłyszał jego dobiegające z wysoka wołanie:
— Spadaj prościutko, a potem leć z wiatrem! Zaczekaj na mnie po drugiej stronie!
To powinno go było pocieszyć, ale nie.
Później Łazikanty zawsze twierdził, że nie wydaje mu się, by nawet upadek z krawędzi świata mógł być gorszy niż to spadanie, i że niewątpliwie była to najgorsza część jego przygód — wciąż jeszcze ściska go w brzuszku, kiedy o tym pomyśli.
Można przekonać się o tym samemu, patrząc, jak kręci się i popiskuje we śnie, drzemiąc na dywaniku przed kominkiem.
W końcu jednak spadanie dobiegło końca.
Po długim czasie poczuł, że zwalnia, i wreszcie niemal się zatrzymał.
Resztę drogi musiał pokonać sam, używając skrzydeł — miał wrażenie, że leci w górę wielkiego komina.
Na szczęście pomagał mu prąd powietrza. Z ogromną radością znalazł się w końcu na górze.
Zdyszany, padł bez sił tuż obok drugiego wylotu tunelu, czekając posłusznie, acz z lekkim niepokojem, na Człowieka z Księżyca. Zanim ten się po jawił, minęło sporo czasu i Łazikanty zdążył się zorientować, ze znalazł się na dnie głębokiej, mrocznej doliny, otoczonej pierścieniem niskich ciemnych wzgórz.
Gęste czarne chmury zdawały się niemal dotykać ich wierzchołków, a ponad nimi świeciła jedna samotna gwiazda.
Nagle piesek poczuł się strasznie śpiący.
Ukryty w ciemnym krzaku nieopodal ptak nucił senną piosenkę, która zachwyciła Łazikantego, zwłaszcza kiedy przypomniał sobie milczące małe ptaki z drugiej strony, do których już przywykł. Zamknął oczy.
— Obudź się, psiaku! — zawołał ludzki głos i Łazi kanty zerwał się z ziemi akurat na czas, by ujrzeć Człowieka z Księżyca wychodzącego z dziury po srebrnej linie, którą wielki szary pająk (znacznie większy niż on sam) przywiązywał właśnie do pobliskiego drzewa.
Człowiek dźwignął się z dziury.
— Dziękuję! — powiedział, zwracając się do pająka.
— Teraz możesz już uciekać!
Pająk posłuchał z radością.
Na ciemnej stronie księżyca także żyją pająki, czarne i jadowite, choć nie dorównujące rozmiarami potworom z białej strony.
Nienawidzą wszystkiego, co jasne, białe bądź świecące, a zwłaszcza swych pobratymców, których nie znoszą niczym bogatych krewnych, składających rzadkie wizyty. Szary pająk spuścił się po linie do dziury i natychmiast z drzewa zeskoczył czarny pająk.
— Hej, kolego! — zawołał starzec. — Wracaj no tutaj! Nie zapominaj, że to moje prywatne drzwi! Jeśli utkasz mi zaraz wygodny hamak między tymi cisami, wybaczę ci.