— Mój mały piesek, który służy! — powiedział chłopczyk Numer Dwa (bo to on, rzecz jasna, wołał) i podbiegł, aby go pogłaskać. — Gdzie się podziewałeś?
Lecz Łazikanty zdołał jedynie wykrztusić:
— Rozumiesz, co mówię?
— Oczywiście — odparł chłopczyk Numer Dwa.
— Ale kiedy mamusia przyniosła cię do domu, w ogóle nie chciałeś mnie słuchać, chociaż starałem się szczekać, jak najlepiej potrafię. Nie wydaje mi się też, żebyś próbował mi odpowiedzieć; wyglądałeś, jakbyś myślał o czymś innym.
Łazikanty odrzekł, że bardzo mu przykro, i opowiedział chłopcu, jak wypadł mu z kieszeni, a także o Psamatosie i Mewie, i licznych przygodach, jakie przeżył od czasu, gdy się zgubił.
Stąd właśnie chłopiec i jego bracia dowiedzieli się o dziwnym mieszkańcu piasku i wielu innych pożytecznych rzeczach, które w przeciwnym razie mogliby przeoczyć.
Chłopczyk Numer Dwa uznał, że "Łazikanty" to wspaniałe imię.
— Ja też będę cię tak nazywał — oświadczył. — 1 nie zapomnij, że wciąż należysz do mnie!
Potem bawili się piłką, grali w chowanego, biegali i spacerowali po ogrodzie, polowali na króliki (rzecz jasna, bez żadnych efektów, prócz zabawy: tutejsze króliki były zbyt widmowe) i pluskali się w sadzawkach, robili też mnóstwo innych rzeczy, trwało to chyba całe wieki, i stopniowo lubili się coraz bardziej.
Światło znów się zmieniło i mieli wrażenie, że nastała pora snu; chłopczyk tarzał się w błyszczącej od rosy trawie (w tym ogrodzie nikt nie przejmował się porą snu i mokrą trawą), a piesek tarzał się wraz z nim i stawał na głowie — od czasów martwego psa Matki Hubbard żaden ziemski pies nie umiał dokonać tej sztuki — gdy nagle jego towarzysz zniknął, pozostawiając go samego na trawniku!
— Obudził się, i tyle — wyjaśnił Człowiek z Księżyca, który pojawił się znikąd obok niego. — Wrócił do domu, i to w samą porę! Ma tylko kwadrans do śniadania. Dziś rano obejdzie się bez przechadzki po plaży. No cóż! Obawiam się, że na nas też już czas.
I tak Łazikanty niechętnie wrócił z czarodziejem na białą stronę.
Trwało to dość długo, bo całą drogę przebyli pieszo i Łazikanty nie bawił się wcale tak dobrze, jak powinien.
Widzieli mnóstwo niezwykłych rzeczy i przeżyli sporo przygód — oczywiście całkiem bezpiecznych; w końcu Człowiek z Księżyca był tuż–tuż, całe szczęście, bo na mokradłach żyje wiele paskudnych, podstępnych istot, które w przeciwnym razie szybko złapałyby pieska.
Ciemna strona była równie mokra, jak biała — sucha, roiło się też na niej od niesamowitych roślin i zwierząt.
Chętnie bym wam o nich opowiedział, gdyby Łazikanty w ogóle zwrócił na nie uwagę.Tak się jednak nie stało: cały czas rozmyślał o ogrodzie i chłopcu.
W końcu dotarli do granicy szarości i spojrzeli nad popielnymi dolinami, w których mieszkały smoki, a tam, przez szczerbę w górskim łańcuchu, zobaczyli rozległą białą równinę i lśniące urwiska.
Nad Górami Księżycowymi wschodził właśnie nasz świat — złocistozielona kula, wielka i okrągła — i Łazikanty pomyślał: Tam mieszka mój chłopiec! Nagle wydało mu się, że Ziemia jest okropnie daleko.
— Czy sny się spełniają? — spytał.
— Niektóre z moich, owszem — odrzekł starzec.
— Część, ale nie wszystkie, i rzadko od razu czy dokładnie tak, jak się spodziewamy. Ale czemu interesują cię sny?
— Zastanawiałem się tylko.
— Myślisz o chłopcu? — odgadł Człowiek z Księżyca. — Tak przypuszczałem.
— Wyjął z kieszeni teleskop, który, rozłożony, stał się niewiarygodnie długi.
— Jedno spojrzenie nie zaszkodzi — rzekł.
Łazikanty popatrzył przez teleskop — kiedy wreszcie udało mu się zamknąć jedno oko, nie mrużąc też drugiego — i zobaczył nasz świat, ostry i wyraźny.
Najpierw ujrzał odległy koniec księżycowej ścieżki, wiodącej wprost do morza, i wydało mu się, iż dostrzega długi, mglisty szereg wędrujących nią szybko maleńkich ludzi, ale nie był pewien. Księżyc szybko przygasał, na niebie rozbłysło słońce i nagle zobaczył zatoczkę piaskowego czarodzieja (ale ani śladu Psamatosa — psamatyk nie lubił, by go podglądać).
Po chwili w okrągłym polu widzenia pojawili się dwaj chłopcy, maszerujący razem brzegiem.
— Mnie szukają czy muszelek? — zastanawiał się piesek.
Wkrótce obraz zmienił się; Łazikanty widział te raz biały dom ojca chłopca na skałach i opadający ku morzu ogród. Przy furtce zaś — cóż za niemiła niespodzianka! — dostrzegł starego czarodzieja, który siedział na kamieniu, paląc fajkę, jakby nie miał nic lepszego do roboty, niż czuwać tak do końca świata. Kapelusz zsunął na tył głowy, kamizelkę miał rozpiętą.
— Co stary Arta–jak–mu–tam robi przy furtce? — spytał Łazikanty. — Sądziłem, że już dawno o mnie zapomniał. Czy jego wakacje jeszcze się nie skończyły?
— Nie, wciąż czeka na ciebie, mój psiaku.
Nie zapomniał.
Jeśli zjawisz się tam teraz, czy to jako prawdziwy pies, czy jako zabawka, natychmiast rzuci na ciebie nowy czar. Nie żeby tak bardzo przejął się spodniami — już dawno je załatał — ale bardzo zirytowało go wtrącenie się Samatosa, a Samatos nie załatwił jeszcze tej sprawy, choć wiem, że coś szykuje.
W tym momencie wiatr porwał kapelusz Artakserksesa i czarodziej pobiegł za nim. Rzeczywiście, jego spodnie zdobiła nowa, wspaniała pomarańczowa łata w czarne kropki.
— Można by pomyśleć, że czarodziej umie lepiej załatać sobie spodnie — zauważył Łazikanty.
— Ależ on uważa, że poradził sobie znakomicie! — odparł starzec. — Zaczarował kawałek czyichś zasłon. Ich właściciele dostali odszkodowanie z ubezpieczalni, on zyskał barwny akcent i wszyscy są zadowoleni. W sumie jednak masz rację. Obawiam się, że nie jest już taki jak kiedyś. Przykro patrzeć, jak po tylu wiekach człowiek traci swą magię, choć dla ciebie to chyba lepiej.
— Po tych słowach Człowiek z Księżyca z trzaskiem złożył teleskop i znów ruszyli w drogę.
— Masz tu z powrotem swoje skrzydła — powiedział, gdy dotarli do wieży. — A teraz leć i pobaw się! Nie ganiaj moich promyków księżyca, nie poluj na białe króliki i wróć, kiedy poczujesz się głodny albo będzie ci dolegać coś innego.
Łazikanty natychmiast pofrunął poszukać księżycowego psa; chciał mu opowiedzieć o drugiej stronie.
Tamten jednak czuł lekką zazdrość na myśl, że oto gość mógł oglądać rzeczy, których on sam nie widział, toteż udawał, że nic go to nie interesuje.
— Wygląda mi na okropne miejsce — warknął. — Jestem pewien, że nie chcę tam trafić. Przypuszczam, że teraz znudzi cię biała strona i moje towarzystwo, i wkrótce zatęsknisz za nowymi dwunogimi przyjaciółmi. Szkoda, że perski czarodziej jest taki uparty i nie możesz wrócić do domu.
Jego wyrzuty naprawdę zabolały Łazikantego. Raz po raz powtarzał księżycowemu psu, że bardzo się cieszy z powrotu do wieży i nigdy nie znudzi mu się biała strona. Wkrótce znów zostali dobrymi przyjaciółmi i przeżyli mnóstwo wspólnych przygód. A jednak wypowiedziane w gniewie słowa księżycowego psa okazały się prawdziwe.
Łazikanty nic tu nie zawinił i jak umiał, starał się ukrywać swe uczucia, lecz, o dziwo, gry i wycieczki nie cieszyły go już tak jak kiedyś i stale wspominał zabawy w ogrodzie z małym chłopcem Numer Dwa.
Oba psy odwiedziły dolinę białych księżycowych gnomów (w skrócie ksienomów), które dosiadają królików, przyrządzają naleśniki z płatków śniegu i hodują w swych ślicznych ogródkach złote jabłonie, nie większe niż kaczeńce. Rozrzucały też potłuczone szkło i ostre pluskiewki przed kryjówkami mniejszych smoków (kiedy te spały) i czuwały do północy, czekając na ryk wściekłości