— Nie masz o tym pojęcia.
To najgorsza rzecz, jaka może kogokolwiek spotkać — na samą myśl czerwieniejemy ze złości.
Łazikowi nie spodobały się krewetki, więc odrzekł:
— Nieważne.
I tak wkrótce was zjedzą, a ja będę tam siedział i patrzył!
Urażone krewetki umilkły i pozbawiony rozmówców Łazik zaczął zastanawiać się, jacy właściwie ludzie go kupili.
Wkrótce się przekonał.
Zaniesiono go do domu, postawiono koszyk na stole i wyjęto wszystkie sprawunki.
Krewetki powędrowały do spiżarni.
Łazik natomiast trafił wprost do chłopca, dla którego został kupiony; nowy właściciel zabrał go do pokoju dziecinnego i przemawiał do niego bezustannie.
Gdyby Łazik nie był tak rozgniewany i posłuchał chłopca, na pewno by go polubił.
Chłopiec szczekał do niego w psiej mowie (radził z nią sobie całkiem nieźle), ale Łazik nie próbował odpowiedzieć.
Cały czas rozmyślał nad swą zapowiedzią, że ucieknie od pierwszych ludzi, którzy go kupią, i zastanawiał się, jak to zrobi, siedząc i służąc, podczas gdy chłopiec głaskał go i przesuwał po stole i podłodze.
W końcu zapadła noc i chłopiec poszedł spać, posadziwszy przedtem Łazika na krześle obok łóżka, gdzie piesek tkwił bez ruchu, wciąż służąc, póki nie zrobiło się zupełnie ciemno.
Spuszczono rolety, lecz na zewnątrz księżyc wzeszedł nad morzem, kreśląc na falach srebrną ścieżkę, która prowadzi do miejsc na krańcu świata i poza nim — jeśli, rzecz jasna, ktoś potrafi nią pójść.
Ojciec, matka i trzej synowie mieszkali tuż nad morzem w białym domku, którego okna spoglądały nad wodami w pustkę.
Kiedy chłopcy zasnęli. Łazik wyprostował zmęczone, zesztywniałe nogi i szczeknął tak cicho, że nie usłyszał go nikt oprócz starego, złośliwego pająka w kącie.
Potem zeskoczył z krzesła na łóżko, a stamtąd sturlał się na dywan, następnie zaś wybiegł z sypialni i popędził schodami w dół. Zwiedził cały dom.
Choć bardzo ucieszyło go, że znów może się ruszać — a ponieważ kiedyś był prawdziwym, żywym psem, nocą umiał biegać i skakać znacznie lepiej niż inne zabawki — odkrył wkrótce, że wędrówka po domu jest bardzo trudna i niebezpieczna.
Stał się taki malutki, że zejście po schodach przypominało niemal skakanie z wysokich murów, a ponowne wdrapanie się na górę było okropnie ciężkie i męczące.
Na dodatek niczego nie osiągnął.
Wszystkie drzwi zastał starannie pozamykane; nie znalazł najmniejszej dziurki ani szpary, przez którą mógłby się wydostać.
Toteż tej nocy biedny Łazik nie zdołał uciec i ranek zastał go bardzo zmęczonego na krześle. Siedział tam i służył, dokładnie tak jak wieczorem.
Kiedy tylko dopisywała pogoda, dwaj starsi chłopcy wstawali wcześnie i przed śniadaniem biegali po plaży. Tego ranka, gdy się ocknęli i podnieśli rolety, ujrzeli słońce wynurzające się z morza, czerwone jak ogień, z głową spowitą w chmury, jakby właśnie zażyło zimnej kąpieli i wycierało się ręcznikami.
Szybciutko wstali, ubrali się i zbiegli w dół zbocza na spacer brzegiem morza — a Łazik poszedł wraz z nimi.
Chłopczyk Numer Dwa (do którego należał Łazik) wychodził już z sypialni, kiedy ujrzał pieska siedzącego na komodzie — posadził go tam, gdy się ubierał.
— Prosi, żeby wziąć go na spacer!
— oznajmił i wsadził zabawkę do kieszeni spodni.
Lecz Łazik nie prosił wcale, by go zabrać, a już z pewnością nie w kieszeni spodni. Chciał odpocząć, szykując się do kolejnej nocnej eskapady, miał bo wiem nadzieję, iż tym razem znajdzie drogę ucieczki i odejdzie. Powędruje daleko, aż wreszcie powróci do swego domu, ogrodu i żółtej piłki na trawniku.
Liczył na to, że jeśli znajdzie się z powrotem w ogrodzie, wszystko znów będzie takie jak przedtem: czar zostanie przełamany albo może on sam obudzi się i stwierdzi, że był to tylko sen.
Toteż gdy chłopcy zbiegali ścieżką w dół i galopowali po plaży, próbował szczekać, kręcić się i wiercić w kieszeni. Lecz mimo wszelkich starań, zdołał się poruszyć jedynie odrobinę, choć tkwił w ukryciu i nikt go nie widział. Wciąż jednak próbował i w końcu dopisało mu szczęście.
W kieszeni była też chusteczka, zgnieciona i pozwijana, więc Łazik nie wpadł zbyt głęboko. Dzięki swym wysiłkom — i szaleńczemu biegowi pana — udało mu się wkrótce wysunąć z kieszeni nos i powęszyć wokoło.
To, co poczuł i ujrzał, zdziwiło go niepomiernie.
Nigdy wcześniej nie widział morza i nie czuł jego zapachu; wioska, w której się urodził, leżała wiele mil od brzegu i nie dochodził do niej żaden dźwięk ani woń.
Nagle, właśnie gdy się wychylał, wielki biało–szary ptak śmignął tuż nad głowami chłopców, wrzeszcząc niczym ogromny skrzydlaty kocur. Łazik zdumiał się tak bardzo, że wypadł z kieszeni na miękki piasek.
Nikt go nie zauważył.
Ptak odleciał w dal, nie słysząc cichego szczekania pieska, a chłopcy odeszli wzdłuż plaży, w ogóle o nim nie myśląc.
Z początku Łazik był bardzo zadowolony z siebie.
— Uciekłem! Uciekłem! — szczekał cichym głosikiem zabawki, który tylko inne zabawki mogły usłyszeć, ale w okolicy nie było żadnej.
Potem przeturlał się na grzbiet i spoczął na czystym, suchym piasku, wciąż zimnym po kąpieli w chłodnym blasku gwiazd.
Kiedy jednak chłopcy minęli go w drodze do domu, nie zwracając na niego uwagi, i został zupełnie sam na pustej plaży, zrobiło mu się mniej przyjemnie.
Nad morzem nie było nikogo oprócz kilku mew.
Obok śladów ich pazurów na piasku widniały tylko odciski stóp chłopców.
Tego ranka wybrali się na spacer po odludnej części plaży, którą rzadko odwiedzali.
W istocie nikt nie bywał tam zbyt często, bo choć piasek był w tym miejscu czysty i żółty, kamyki białe, a niebieskie morze pieniło się srebrzyście w małej zatoczce pod szarymi skałami, w okolicy panowała niesamowita atmosfera — oprócz wczesnych ranków, gdy słońce dopiero co wynurzyło się z fal.
Ludzie mówili, że już popołudniami przybywają tam dziwne istoty, a wieczorami wokół roi się od syrenich chłopców i dziewcząt, nie mówiąc nawet o małych morskich goblinach, które podjeżdżały tuż pod skały na swych konikach morskich o uzdach z wodorostów i zostawiały je leżące w pianie przy brzegu.
Powód tych niezwykłości był bardzo prosty: w zatoczce mieszkał najstarszy z piaskowych czarodziejów, Psamatyków, jak zwał ich w swym chlupiącym języku morski lud.
Nazywał się Psamatos Psamatydes, albo tak przynajmniej twierdził, i bardzo się przejmował właściwą wymową swego imienia.
Był jednak stary i bardzo mądry i odwiedzało go wiele dziwnych istot, gdyż ów znakomity czarodziej traktował interesantów niezwykle uprzejmie (jeśli, rzecz jasna, mu się spodobali), choć z pozoru wydawał się szorstki.
Morski lud tygodniami zaśmiewał się z jego dowcipów po kolejnym z przyjęć o północy, lecz za dnia niełatwo go było znaleźć.
Gdy świeciło słońce, lubił leżeć zagrzebany w ciepłym piasku, z którego wystawały jedynie czubki jego długich uszu; nawet gdyby wysunął je z piachu, większość ludzi, takich jak wy i ja, wzięłaby je za kawałki suchych patyków.
Całkiem możliwe, że stary Psamatos wiedział, co spotkało Łazika.
Niewątpliwie znał starego czarodzieja, który rzucił na niego zaklęcie, magów i czarodziejów nie ma bowiem na świecie zbyt wielu, to też wszyscy znają się doskonale i mają na siebie oko, gdyż w życiu prywatnym nie zawsze darzą się przyjaźnią.