"biały z czarnymi uszami; wabi się Łazik".
Łazik natomiast spał na piasku, a Psamatos drzemał obok, z krótkimi rękami splecionymi na tłustym brzuchu.
Rozdział 2
kiedy Łazik się obudził, słońce wisiało nisko nad horyzontem, cienie skał padały na plażę, a Psamatos zniknął.
Obok stała wielka mewa, przyglądając mu się uważnie, i przez chwilę Łazik zląkł się, że może chce go zjeść.
Mewa jednak rzekła: — Dobry wieczór! Czekam, żebyś się w końcu obudził.
Psamatos mówił, że powinieneś ocknąć się przed podwieczorkiem, ale ta pora już dawno minęła.
— Przepraszam, czy czeka pan na mnie, panie Ptaku? — spytał bardzo uprzejmie Łazik.
— Nazywam się Mewa — oznajmiła mewa — i gdy tylko wzejdzie księżyc, mam cię zabrać księżycową ścieżką. Ale najpierw mamy parę spraw do załatwienia.
Wsiadaj na mój grzbiet; zobaczymy, jak ci się spodoba latanie!
Z początku Łazikowi wcale się nie podobało.
Wszystko było w porządku, póki Mewa trzymała się blisko ziemi, szybując na sztywnych, rozpostartych skrzydłach; kiedy jednak śmigała w górę, skręcała gwałtownie, kołysząc się na boki, albo nagle ostro opadała w dół, jakby zamierzała zanurkować w falach, mały piesek, słysząc świst wiatru w uszach, żałował, że nie siedzi bezpiecznie na ziemi.
Powtórzył to zresztą kilkakrotnie, mewa jednak za każdym razem odpowiadała:
— Trzymaj się! Jeszcze niczego nie widziałeś.
Latali tak przez jakiś czas i Łazik powoli zaczął przyzwyczajać się do nowej sytuacji; był już porządnie zmęczony, gdy Mewa krzyknęła nagle:
— Ruszamy! — i o mało nie spadł jej z grzbietu.
Ptak bowiem wystrzelił w górę jak rakieta, a potem popędził z wiatrem niczym strzała.
Wkrótce znaleźli się tak wysoko, że Łazik ujrzał w dali słońce, zapadające za ciemnymi wzgórzami, hen, poza krawędź świata.
Zmierzali wprost ku wyniosłym czarnym urwiskom, zbyt stromym, by ktokolwiek mógł się na nie wdrapać.
Fale obmywały ich podnóża, uderzając o nie z pluskiem, a na powierzchni skał nie rosła nawet najmniejsza roślinka — mimo to jednak pokrywały je białe kropki.
Były to setki morskich ptaków, siedzących na wąskich skalnych półkach.
Część z nich toczyła melancholijne rozmowy, inne milczały, a jeszcze inne zrywały się nagle do lotu, zataczając w powietrzu kręgi i nurkując ku czekającym w dole falom, które z tej wysokości zdawały się tylko drobnymi zmarszczkami na wodzie.
Tam właśnie mieszkała Mewa.
Przed wyruszeniem w drogę musiała spotkać się z kilkoma towarzyszkami, między innymi najstarszą i najważniejszą ze wszystkich mew czarnogrzbietych, i wysłuchać wiadomości, które chciały przekazać.
Posadziła zatem Łazika na jednej z wąskich półek, znacznie węższej niż zwykły próg, każąc mu czekać i uważać, żeby nie spadł.
Możecie być pewni, że Łazik bardzo uważał, aby nie zlecieć, a mocny boczny wiatr bynajmniej mu te go nie ułatwiał.
Z całych sił przywarł do skały i popiskiwał cichutko.
W sumie było to paskudne miejsce dla zaczarowanego i wystraszonego małego pieska.
W końcu blask słońca zgasł ostatecznie, morze zasnuła mgła, a w zapadającej ciemności rozbłysły pierwsze gwiazdy. Potem zaś, ponad woalem mgły, daleko nad falami pojawił się księżyc, żółty i okrągły, kreśląc na wodach swą świetlistą ścieżkę.
Wkrótce Mewa powróciła i zabrała dygoczącego Łazika.
Po zimnej skalnej półce pióra ptaka wydały mu się ciepłe i przytulne, toteż wtulił się w nie mocno. Wówczas Mewa śmignęła naprzód, a wszystkie inne ptaki zerwały się ze skał, krzycząc i zawodząc na pożegnanie, podczas gdy oni pędzili księżycowym szlakiem, rozciągającym się prosto od brzegu aż po mroczną krawędź nicości.
Łazik nie miał pojęcia, dokąd prowadzi księżycowa ścieżka, a w tej chwili zanadto się bał i martwił, by o to pytać; zresztą powoli przywykał już do niesamowitych przygód.
Gdy tak lecieli ponad linią srebrzystego blasku na czarnej tafli wód, księżyc wznosił się wyżej i wyżej, jarząc się coraz mocniejszym białym światłem, aż wreszcie żadna gwiazda nie śmiała zbliżyć się do niego i pozostał sam na wschodnim niebie.
Bez wątpienia Mewa wypełniała rozkazy Psamatosa i zmierzała tam, gdzie Psamatos jej kazał, a czarodziej z pewnością pomagał jej swą magią, bo nie kluczyła i leciała szybciej niż największe morskie ptaki nawet kiedy pędzą chyżo z wiatrem.
Mimo to minęły wieki, nim Łazik ujrzał cokolwiek poza srebrnym blaskiem i przestworem wód w dole, a cały ten czas księżyc rósł coraz bardziej i w powietrzu czuło się coraz większy chłód.
Nagle na horyzoncie zobaczył ciemny punkt, który rósł z każdą chwilą; wreszcie Łazik pojął, że to wyspa.
Znad wody dobiegł ku nim ogłuszający odgłos szczekania, na który złożyły się wszystkie możliwe barwy i tony szczęknięć: piski i wrzaski, jęki i mlaski, skowyty i skomlenie, burczenie i warczenie, a także donośne ujadanie, tak głośne, jakby do biegało z pyska gigantycznego ogara, pilnującego dobytku olbrzyma.
Sierść na karku Łazika nagle zjeżyła się groźnie, a on sam pomyślał, że chętnie odwiedziłby to miejsce i pospierał się trochę ze wszystkimi tamtejszymi psami naraz — póki nie przypomniał sobie, jaki jest mały.
— To Wyspa Psów — oznajmiła Mewa — a dokładniej Wyspa Zaginionych Psów, gdzie trafiają wszystkie zabłąkane psy, o ile miały szczęście bądź za służyły sobie na nagrodę.
Niezłe miejsce, tak przynajmniej słyszałam — w każdym razie dla psiej braci.
Mogą tam sobie hałasować do woli i nikt ni czym w nie nie rzuca.
Kiedy świeci księżyc, urządza ją prawdziwe koncerty, szczekając na swą ulubioną nutę. Podobno rosną tam kościodrzewa, których owocami są soczyste mięsne kości, spadające na ziemię, gdy dojrzeją.
Nie! Na razie tam nie lecimy!
Widzisz, chwilowo nie jesteś do końca psem, choć też i nie zabawką.
W istocie Psamatos sam nie wiedział, co z tobą począć, kiedy oznajmiłeś, że nie chcesz wracać do domu.
— Dokąd zatem zmierzamy? — spytał Łazik.
Bardzo zaciekawiły go kościodrzewa i poczuł się zawiedziony, słysząc, że nie obejrzy z bliska Wyspy Psów.
— Księżycową ścieżką wprost na krawędź świata, a potem dalej, na księżyc.
Tak kazał stary Psamatos.
Łazikowi wcale nie spodobała się myśl o przekroczeniu granicy świata, a księżyc wydał mu się zimny i niegościnny.
— Czemu na księżyc? Jest wiele miejsc na świecie, których nie znam.
Nigdy nie słyszałem, by na księżycu były kości, nie mówiąc już o psach.
— Jeden jest na pewno — pies Człowieka z Księżyca, a że to porządny staruszek, oraz największy ze wszystkich magów, z pewnością ma kości dla niego i dla każdego miłego gościa.
Jeśli zaś chodzi o powód dla którego cię tu przysłano. Śmiem twierdzić, że dowiesz się w swoim czasie, jeżeli tylko zachowasz rozsądek i przestaniesz marnować czas na próżną gadaninę. Uważam, iż to bardzo uprzejmie ze strony Psamatosa, że w ogóle się tobą zajął; prawdę mówiąc, nie pojmuję, czemu zawracał sobie głowę. To do niego niepodobne. Nigdy nie robi niczego bez ważnej przyczyny — a ty nie wyglądasz mi na specjalnie ważnego.
— Dziękuję — odparł zdruzgotany słowami Mewy Łazik.