— Niewątpliwie to bardzo miło ze strony czarodziejów, że przejmują się moim losem, choć trochę mnie to niepokoi. Nigdy nie wiesz, co cię zaraz spotka, kiedy raz wmieszałeś się w sprawy czaro dziejów i ich przyjaciół.
Żaden jazgotliwy szczeniak nie zasługuje na tak wielkie szczęście — odparła Mewa i na zakończyła się ich rozmowa.
Księżyc stawał się coraz większy i jaśniejszy, a świat w dole stale malał, rozpływając się w mroku. Aż wreszcie dotarli do jego końca i Łazik ujrzał pod sobą gwiazdy migoczące w bezdennej czarnej otchłani. Hen, w dole dostrzegał białą pianę, lśniącą w promieniach księżyca w miejscu, gdzie woda przelewała się przez krawędź ziemi i opadała wprost w pustkę.
Nagle okropnie zakręciło mu się w głowie, toteż wtulił się mocniej w pióra Mewy i na dłuższą chwilę zamknął oczy.
Kiedy otworzył je ponownie, zobaczył pod sobą księżyc — nowy, biały świat, połyskujący niczym śnieg, pełen bladobłękitnych i zielonkawych równin, na które padały długie cienie wysokich, szpiczastych gór.
Gdy Mewa śmignęła w dół, na szczycie najwyższej z nich tak wysokiej, że zdawała się dźgać niebo, celując prosto w nich — Łazik ujrzał białą wieżę.
Ściśle biorąc, jej biel urozmaicały różowe i jasnozielone linie, cała też migotała, jakby wzniesiono ją z milionów morskich muszelek, wciąż jeszcze błyszczących i mokrych od piany.
Wieża stała na skraju przepaści, białej niczym kredowe urwisko, lecz lśniącej w blasku księżyca jaśniej niż czysta szyba w bezchmurną noc.
O ile Łazik mógł się zorientować, w dół urwiska nie wiodła żadna ścieżka.
Chwilowo jednak nie miało to najmniejszego znaczenia, bo Mewa opadała już w dół i wkrótce usiadła na dachu wieży, wysoko ponad księżycowym światem, w porównaniu z którym nadmorskie urwiska, skąd pochodziła, zdawały się niskie i bezpieczne.
Ku wielkiemu zdumieniu Łazika tuż obok natychmiast otwarła się klapa w dachu i ze środka wyjrzała głowa starca o długiej, srebrzystej brodzie.
— Całkiem nieźle! — rzekł nieznajomy.
— Mierzyłem twój czas, odkąd minęłaś krawędź — leciałaś jakieś tysiąc mil na minutę. Spieszno ci dziś rano! Dobrze, że nie wpadłaś na mojego psa. Na Księżyc, gdzież on się podziewa?
Wyciągnął niewiarygodnie długi teleskop i przyłożył go do oka.
— A, tam jest! — krzyknął.
— Znów gania promienie księżyca, utrapiony zwierzak! Chodź no tu! Tutaj! — za wołał, a potem wydał z siebie długi, dźwięczny gwizd.
Łazik uniósł wzrok, myśląc, że ten zabawny starzec musiał chyba oszaleć, skoro gwiżdże na psa, patrząc w niebo, lecz ku swemu zdumieniu daleko nad wieżą ujrzał małego białego pieska z białymi skrzydłami, ścigającego coś, co przypominało przezroczyste motyle.
— Łazik! Łazik! — zawołał starzec i w chwili, gdy nasz Łazik zeskoczył z grzbietu Mewy, zamierzając powiedzieć: "Tu jestem! " (ani przez moment nie za stanowiło go, skąd gospodarz zna jego imię), zobaczył, jak mały latający pies nurkuje wprost ku nim i siada na ramieniu swego pana.
Dopiero wówczas zorientował się, że pies Człowieka z Księżyca także musi nazywać się Łazik.
Wcale mu się to nie spodobało, ale że nikt nie zwracał na niego uwagi, wrócił na miejsce i zaczął powarkiwać pod nosem.
Łazik Człowieka z Księżyca miał dobry słuch, natychmiast więc zeskoczył na dach i zaczął ujadać jak szalony; po chwili usiadł i warknął:
— Kto sprowadził tu tego psa?
— Jakiego psa? — spytał Człowiek.
— Tego głupiego szczeniaka na grzbiecie Mewy — wyjaśnił księżycowy pies.
Rzecz jasna. Łazik natychmiast podskoczył jak ukłuty, szczekając najgłośniej, jak potrafił:
— Sam jesteś głupim szczeniakiem! Kto powiedział, że możesz się nazywać Łazik? Bardziej przypominasz kota czy nietoperza niż uczciwego psa
Jak widzicie, byli na najlepszej drodze do zostania serdecznymi przyjaciółmi.
Tak właśnie bowiem witają się z nieznajomymi pobratymcami małe pieski.
— Och, lećcie sobie obydwaj! I przestańcie tak ha łasować.Chcę pomówić z posłańcem — wtrącił Człowiek.
— No chodź, maluchu! — szczeknął księżycowy pies i nagle Łazik przypomniał sobie, że rzeczywiście jest malutki, nawet w porównaniu z tamtym, który też nie był olbrzymem, zamiast więc odburknąć coś niegrzecznie, odparł:
— Chętnie, gdybym tylko miał skrzydła i umiał latać!
— Skrzydła? — powtórzył Człowiek z Księżyca.
— To łatwe! Masz tu parę i uciekaj!
Mewa roześmiała się i niespodziewanie zrzuciła go z grzbietu — oraz z dachu wieży!
Lecz Łazik zdołał tylko sapnąć i ledwie zaczął sobie wyobrażać, jak spada i spada niczym kamień na białe skały w dolinie, rozciągającej się wiele mil pod nimi, gdy odkrył, że ma teraz parę pięknych białych skrzydeł z czarnymi plamkami (pasujących do jego sierści!). Niemniej jednak zdążył spaść dość nisko, zanim udało mu się zatrzymać — nie był przecież przyzwyczajony do latania. Potrzebował nieco czasu, by do niego przywyknąć, jednakże na długo zanim Człowiek z Księżyca skończył rozmawiać z Mewą, Łazik ścigał się już z księżycowym psem wokół wieży.
Zaczynał właśnie czuć się zmęczony pierwszymi próbami szybowania w powietrzu, kiedy księżycowy pies śmignął w dół, ku wierzchołkowi góry, i przysiadł na skalnej półce u stóp murów.
Łazik podążył za nim i wkrótce siedzieli obok siebie, dysząc z wywieszonymi językami.
— A zatem nazwano cię po mnie? — spytał księżycowy pies.
— Nie po tobie — odparł Łazik. — Jestem pewien, że kiedy moja pani nadawała mi imię, nigdy o tobie nie słyszała.
— Nieważne. To ja, jako pierwszy pies, zostałem nazwany Łazik; tysiące lat temu, toteż bez wątpienia nazwano cię po mnie!
Byłem zresztą prawdziwym łazikiem! Zanim tu przybyłem, nigdy nie za trzymałem się nigdzie na dłużej ani do nikogo nie należałem. Od szczenięcych czasów biegałem na swobodzie i łaziłem tak i wędrowałem, aż w końcu pewnego ranka — bardzo pięknego; słońce świeciło mi prosto w oczy — spadłem z krawędzi świata, goniąc za motylem.
— Wierz mi, to paskudne uczucie! Na szczęście w tej właśnie chwili księżyc przepływał pod światem i po okropnym locie przez chmury, poobijany od zderzeń ze spadającymi gwiazdami, wylądowałem na nim. Ściśle mówiąc, wpadłem prosto do jednej z olbrzymich srebrnych sieci, które tutejsze szare pająki rozsnuwają między górami.
Wielki pająk zbiegał właśnie po drabinie, by zamarynować mnie i zanieść do spiżarni, gdy pojawił się Człowiek z Księżyca. Dzięki swemu teleskopowi widzi on wszystko, co się dzieje po tej stronie księżyca. Pająki boją się go, bo daje im żyć w spokoju, tylko jeśli zgodzą się spla tać dla niego srebrne nici i liny.
Podejrzewa, iż chwytają jego promyki księżyca — a na to nie pozwala — choć udają, że żywią się jedynie smokoćmami i cienioperzami.
W spiżarni tamtego pająka znalazł skrzydełka promyków i szybciej, niż zdążyłbyś polizać mu rękę, zamienił go w kamień.
Potem podniósł mnie, pogłaskał i rzekł:
— To był paskudny upadek! Lepiej dam ci parę skrzydeł, żeby zapobiec dalszym przykrym niespodziankom, a teraz leć sobie i pobaw się! Nie ganiaj moich promyków księżyca i nie poluj na białe króliki! A kiedy poczujesz się głodny, wróć!
Okno w da chu zazwyczaj stoi otworem!
Uznałem, że miły z niego gość, lecz dość stuknięty. Ale ty nie popełnij tego błędu! To nie szaleniec.Nie śmiem zrobić krzywdy jego promykom księżyca czy królikom. Mógłby zamienić mnie w coś naprawdę przerażającego.