Gemma Halliday
Śledztwo wysokich obcasach
Dla Mary Ellen Halliday Thompson.
Nigdy nie nosiła butów Manola, Prady czy Jimmy'ego Choo,
ale bez wątpienia miała styl i nikt jej nigdy nie zastąpi.
Tęsknimy za Tobą, Babciu.
Rozdział 1
Spóźniałam się.
I nie chodzi mi o spóźnienie, które wzięło się stąd, że za długo układałam włosy i dlatego teraz tkwiłam w korku. Chodzi o poważniejsze spóźnienie. Takie, przez które przed oczami przelatywały mi ostrzeżenia z opakowań dureksów o 99 – procentowej skuteczności. Zaciskając mocno ręce na kierownicy, jechałam czterystapiątką, krzycząc w duchu: dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja? Jestem dziewczyną nowego tysiąclecia. Na lekcjach wychowania seksualnego w szóstej klasie robiłam staranne notatki. W zamkniętej przegródce torebki noszę prezerwatywy, tak na wszelki wypadek. I od drugiej klasy liceum, od czasu zupełnie nieudanego pierwszego razu na tylnym siedzeniu chevroleta rocznik 82, samochodu Todda Hansona, zawsze byłam wyjątkowo ostrożna. I właśnie mnie spóźniał się okres. Nic dziwnego, że byłam zdenerwowana.
– Dana? – Cisza. – Dana, muszę z tobą pogadać. – Cisza. – Przysięgam, że jeśli postanowiłaś mnie ignorować, więcej się do ciebie nie odezwę.
Przełożyłam komórkę do drugiej ręki, kiedy zmieniałam pas, o mało nie zderzając się z pickupem z napisem „umyj mnie” na brudnej karoserii, i znów zaczęłam zaklinać automatyczną sekretarkę mojej najlepszej przyjaciółki.
– Dana, proszę, proszę, proszę odbierz! Proszę? – Zamilkłam na moment. Zero reakcji. – Okay, zdaje się, że naprawdę cię nie ma. Ale proszę, proszę, proszę oddzwoń do mnie, jak tylko odsłuchasz wiadomość. Czyli jak najszybciej. To naprawdę wyjątkowa sytuacja. Muszę z tobą natychmiast pogadać! – Podkreśliłam to jeszcze, wciskając klakson, kiedy jakiś łysy facet w kabriolecie wjechał przede mnie, a potem miał jeszcze czelność pokazać mi środkowy palec. Witajcie w LA.
Zamknęłam telefon, łamiąc przy okazji wymanikiurowany paznokieć, i policzyłam do dziesięciu. Usiłowałam przypomnieć sobie uspokajające techniki oddychania z zajęć jogi, na które Dana zaciągnęła mnie w zeszłym miesiącu. Niestety, cała moja uwaga była wtedy skupiona na tym, by nie wylądować na twarzy podczas pozycji „pies z głową w dół”, i chyba właśnie zaczynałam się hiperwentylować.
Wjeżdżając na dziesiątkę, zerknęłam na cyfrowy wyświetlacz na desce rozdzielczej i uświadomiłam sobie, że, o ironio, teraz jestem spóźniona w sensie dosłownym. Spóźniona na spotkanie z moim chłopakiem, Richardem Howe'em, z którym umówiłam się na lunch. Zrobił rezerwację na pierwszą u Gianiego, a była już dwunasta pięćdziesiąt osiem. Zamszowym botkiem (przez te buty zupełnie wyczyściłam swoją kartę kredytową Macy'ego, ale było warto!) wdepnęłam mocniej pedał gazu, wcześniej sprawdziwszy we wstecznym lusterku, czy w pobliżu nie ma gliniarzy. Nie żebym jechała za szybko. No może trochę. Ale miałam już dość wrażeń jak na jeden dzień i nie potrzebowałam jeszcze spotkania z chłopakami z policji stanowej.
Przy okazji szybko skontrolowałam swój wygląd. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że zjadały mnie nerwy. Moje blond włosy nadal były zebrane w twarzowy półkok – parę kosmyków uwolniło się, ale nieład jest w modzie, prawda? Wyciągnęłam błyszczyk Raspberry Perfection i przejechałam nim po ustach, ignorując faceta za mną. Hej, jeśli w kryzysowej sytuacji dziewczyna nie może poprawić sobie humoru błyszczykiem, to co jej pozostaje?
Z dumą muszę powiedzieć, że jeszcze tylko dwa razy zatrąbiono na mnie, zanim w końcu wjechałam małym czerwonym dżipem (dzisiaj, ze względu na włosy, z postawionym dachem) na wielopoziomowy parking na rogu Siódmej i Grand. Założyłam blokadę na kierownicę, przygotowując się, by ruszyć truchtem przez dwie przecznice do kancelarii mojego chłopaka, gdzie miałam się z nim spotkać… zerknęłam na zegarek – cholera! Dwanaście minut temu. Cóż, spójrzmy na to z innej strony: pewnie kiedy mu powiem, że spóźnia mi się okres, natychmiast zapomni, że się spóźniłam.
Szczerze obawiałam się tej rozmowy. Wyobrażałam ją sobie mniej więcej tak: „Cześć Richard, przykro mi, że się spóźniłam. A tak przy okazji, możliwe, że noszę twoje dziecko”. Tu rozlega się dźwięk jak z kreskówki, kiedy Richard rzuca się do ucieczki i wpada na drzwi. Ech. Nie ma dobrego sposobu na obwieszczenie takiej nowiny. Spotykaliśmy się dopiero od paru miesięcy. Nie doszliśmy jeszcze nawet do etapu wspólnego kupowania drobiazgów do jego mieszkania i nagle musimy odbyć taką rozmowę? Idąc, poprawiłam ramiączko stanika. Wsunęłam je z powrotem pod top, starając się wyglądać jak kobieta, która ma wszystko pod kontrolą, a nie jak desperatka, która usiłuje sobie przypomnieć, w reklamie jakiego testu ciążowego zachwalali, że wynik można odczytać natychmiast na cyfrowym wyświetlaczu.
Dokładnie czternaście minut po czasie weszłam do kancelarii Dewey, Cheatem i Howe [Dewey, Chwatem & Howe – nazwa fikcyjnej kancelarii prawniczej, wykorzystywana w gagach i wątkach komediowych, pochodząca od słów „Do we cheat'em? And how!”, którą w wolnym tłumaczeniu można przełożyć jako „naciągacze” (przyp. red.)]. Tak naprawdę, kancelaria nazywała się Donaldson, Chesterton i Howe, ale nie mogłam się oprzeć, by ich nie przezywać. Biorąc pod uwagę, jakich klientów reprezentowali (ludzi w kreacjach Chanel i roleksach), przezwisko pasowało jak ulał, niczym importowana rękawiczka z cielęcej skórki.
Za drzwiami z matowego szkła podłoga była wyłożona brązowo – czerwoną wykładziną, która tłumiła moje kroki, kiedy szłam w stronę stanowiska recepcjonistki. Wielki, owalny pulpit z ciemnego drewna znajdował się w głębi przestronnego pomieszczenia, a po obu jego stronach ciągnął się rząd drzwi z matowego szkła prowadzących do sal konferencyjnych i gabinetów. Docierały stamtąd stłumione odgłosy stukania w klawiaturę i rozmów, wycenianych na czterysta dolarów za godzinę.
– W czym mogę pomóc? – zapytała Barbie za biurkiem. Jasmine. Czy, jak lubiłam ją nazywać, Miss Plastik. Jasmine co miesiąc wydawała dwie trzecie swojej pensji na rozmaite zabiegi kosmetyczne. W tym tygodniu napompowała sobie usta kolagenem a la Angelina Jolie. W zeszłym miesiącu powiększyła sobie piersi, oczywiście do rozmiaru podwójne D. Jej tlenione blond włosy jak zwykle były natapirowane, co dodawało jej pięć centymetrów wzrostu, choć i bez tego była irytująco wysoka – miała prawie metr siedemdziesiąt. Ja sama jestem drobną osobą. Kiedy mam dobry dzień dociągam do stu pięćdziesięciu sześciu centymetrów. Z powodu wymogów odnośnie do minimalnego wzrostu nie kwalifikuję się do połowy kolejek w Six Flags [Six Flags – amerykańska sieć parków rozrywki (przyp. tłum.)].
– Przyszłam zobaczyć się z Richardem – poinformowałam Miss Plastik.
– Czy jest pani umówiona z panem Howe'em? – Jasmine zamrugała niewinnie niebieskimi oczami (z trudnością – to przez lifting brwi, któremu poddała się dwa miesiące temu), ale ja wiedziałam, w co gra. Jej jedyną rozrywką w recepcji Dewey, Cheatem and Howe jest decydowanie o dostępie do świętych gabinetów znajdujących się za drzwiami z matowego szkła.
Spojrzałam na nią, mrużąc oczy.
– Tak, tak się składa, że jestem z nim umówiona.
– Pani godność?
Starałam się nie przewrócić oczami. Spotykałam się tu z Richardem w każde piątkowe popołudnie od pięciu miesięcy. Dobrze wiedziała, kim jestem, a sądząc po uśmiechu czającym się w kącikach jej ust a la Angelina, znakomicie się przy tym bawiła.
– Maddie Springer. Jestem jego dziewczyną. Byliśmy umówieni na lunch.