Ja miałabym się denerwować? Skąd.
Skinęłam głową. Czasami jestem strasznym tchórzem.
Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając białe, wilcze zęby.
– To dobrze – powiedział.
Odwróciłam wzrok, woląc widok basenu od szelmowskiego błysku w oczach Ramireza. Pewnie właśnie tak błyszczały mu oczy, kiedy zaciągał kogoś do więzienia.
Albo do łóżka.
Nie żebym chciała to sprawdzić. (Rety!)
– No dobrze… – powiedziałam, odchrząkując. – Co teraz? Ramirez przysunął się i swobodnie objął mnie ramieniem. Poczułam zapach płynu do zmiękczania tkanin i antyperspirantu Axe.
– Teraz – odparł, nachylając się do mnie – zabiorę cię do domu. Rety, rety!
Szczęśliwie udało mi się przekonać Ramireza, że czuję się wystarczająco dobrze, aby sama prowadzić. W końcu minęła cała godzina, od kiedy udawałam embriona. Nie wspominając już o tym, że nie byłam psychicznie przygotowana na powrót do Santa Monica w piekielnych korkach godzin szczytu, w towarzystwie Króla Hormonów. Poza tym nie byłam zachwycona myślą, że miałabym tu wrócić jutro po mojego dżipa. Szczerze mówiąc, zdecydowałam, że przez jakiś czas będę się trzymać z daleka od Orange County (no, chyba że urządzą wyprzedaż w Block).
Kiedy wreszcie dotarłam do swojego mieszkania, było już ciemno, a ja umierałam z głodu. Zrobiłam sobie zapiekaną kanapkę z serem (z toną ciągnącego cheddara), którą popiłam dietetyczną colą. Po przeżyciach dzisiejszego dnia miałam ochotę napić się piwa, ale zważywszy na mój spóźniający się okres, uznałam, że to zły pomysł. Wcisnęłam guzik odtwarzania na automatycznej sekretarce, modląc się w duchu, żeby było coś od Richarda.
Miałam jedną wiadomość od mamy (zaklepała stolik w Beefcakes na swój wieczór panieński. Fuj!), jedną od Podrabianego Tatusia (kupił kosz z ręcznie dzierganą wyprawką dla dzidziusia Molly Inkubatora. Podwójne fuj!) i jedną od Dany, która pytała, czy zobaczyłam już różową kreskę (nie wiem, ile razy musiałabym powtórzyć „fuj”, żeby wyrazić, jak się poczułam).
Żadnej wiadomości od Richarda.
Spojrzałam na test ciążowy nadal leżący na kuchennym blacie i nagle zrobiło mi się niedobrze. Chciało mi się płakać. Miałam wrażenie, że moje życie zamieniło się w serial pod tytułem Prawo i porządek: misja dla blondynki. W tym tygodniu nasza odlotowo, choć niepraktycznie ubrana bohaterka natyka się na zwłoki podczas poszukiwań swojego chłopaka malwersanta, który dał nogę, a jej okres nadal się spóźnia.
Nie zapominajmy też o przystojnym detektywie Jacku Ramirezie, głównym bohaterze serialu. Ramirez równa się niebezpieczeństwo przez duże N, dodatkowo podkreślone i napisane kursywą.
Chwyciłam kolejną puszkę dietetycznej coli, starając się zignorować falę gorąca, jaka mnie zalała na myśl o Ramirezie. Na swoją obronę powiem, że większości kobiet trudno byłoby zachować spokój przy takim facecie jak on.
Rozłożyłam się na materacu i włączyłam telewizor, tłumacząc sobie, że nie o takich rzeczach powinna myśleć ciężarna kobieta. Nie powinnam fantazjować o twardym jak skała brzuchu, szelmowskich, brązowych oczach i uśmiechu, na widok którego Mona Liza sama zdarłaby z siebie ubranie. Powinnam pomyśleć o wypiciu litra wody, zabraniu testu ciążowego do łazienki i stawieniu czoła temu, co pokaże. I zrobię to. Spojrzałam na test. Wkrótce.
Włączyłam Lettermana i wygodnie się ułożyłam. Właśnie omawiał „Dziesięć głównych sygnałów, że za długo przebywałeś na słońcu”. Dotarł zaledwie do numeru piątego („George Hamilton wygląda przy tobie jak albinos”), kiedy zasnęłam.
Śnił mi się Ramirez, przepływający kolejne długości basenu w błyszczącej niebieskiej wodzie.
Nago.
Następnego ranka wyciągnęłam zapomniany numer telefonu z tylnej kieszeni dżinsów i zadzwoniłam do matki Richarda. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że go u niej znajdę, ale doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi spróbować.
Jego matka oczywiście nie miała od niego żadnych wiadomości, od czasu kiedy dzwonił złożyć jej życzenia urodzinowe trzy tygodnie wcześniej. Zadzwoniłam więc do jego sprzątaczki, ogrodnika i pralni, pytając, czy nie widzieli Richarda w ostatnich dniach. Niestety, Richard zniknął z powierzchni ziemi w zeszły piątek i od tamtej pory nikt go nie widział.
Przygotowałam sobie filiżankę kawy i ciastka z lukrem czekoladowym. Jadłam przy kuchennym blacie, rozważając możliwości dalszego działania. Nie było ich zbyt wiele. Mogłam sama namierzyć Richarda albo pozwolić, by zrobił to Ramirez, co pewnie skończyłoby dla mojego chłopaka aresztowaniem. Nie wierzyłam, że jest winny defraudacji, ale jego tajemnicze zniknięcie z pewnością nie dodawało wiarygodności teorii, że jest tylko niewinnym świadkiem. Jeśli nie chciałam odwiedzać Richarda w więzieniu, musiałam znaleźć go pierwsza.
Postanowiłam zacząć od początku. Od miejsca, w którym widziałam Richarda po raz ostatni. Jego kancelarii.
Niestety, wiedziałam, że niełatwo będzie jeszcze raz przedostać się do twierdzy strzeżonej przez Jasmine. Mój genialny plan? Zaczekać, aż wyjdzie na przerwę.
Pojechałam pod kancelarię i zaparkowałam samochód po drugiej stronie ulicy. Dokładnie o dwunastej trzy z budynku wyszła Jasmine i kręcąc swoim odzianym w miniówkę tyłkiem, oddaliła się na lunch.
Wyskoczyłam z auta, wrzuciłam do parkometru kilka ćwierćdolarówek i pognałam przez jezdnię. Po chwili szłam po wyłożonej wykładziną podłodze do stanowiska recepcjonistki, które o tej porze zajmowała zmienniczka Jasmine, Althea, młodsza kancelistka z wyraźnym przodozgryzem górnym.
– Dzień dobry, Altheo – zagadnęłam wesoło, kładąc na blacie swoją malutką torebkę od Kate Spade.
Althea przywitała mnie niezrozumiałym burknięciem, unikając kontaktu wzrokowego. Miała na sobie niebiesko – szary, powyciągany kardigan, w którym przy wzroście metr pięćdziesiąt dwa i siedemdziesięciu kilogramach wagi wyglądała jak wielki ziemniak. Jej kręcone ciemnoblond włosy (ale niezrobione farbą Clairola, tylko w naturalnym mysim kolorze) były z jednej strony zebrane na bok do tyłu i upięte szylkretową spinką. Duże zielone oczy łypały na mnie zza grubych szkieł okularów, w których wyglądała jak Pan Magoo.
– Pewne już słyszałaś, że Richard wybrał się na małą wycieczkę?
Althea poczerwieniała. Najwyraźniej wszyscy wiedzieli, że Richard dał nogę.
Nachyliłam się do niej poufale.
– Była tu policja? Althea skinęła głową.
– Siedzieli tu wczoraj cały dzień. Zabrali trzy kartony dokumentów.
Cholera. Ramirez był dobry. Zastanawiałam się, czy tracę czas, podążając śladem Richarda, a teraz także i Ramireza. Spróbowałam innej taktyki.
– Altheo, czy byłaś tu, zanim Richard wyszedł w zeszły piątek?
– Aha. Byłam w copyroomie, kserowałam akta sprawy Johnsona, kiedy przyszedł Richard, żeby skorzystać z niszczarki.
Niszczarki? Serce zaczęło mi mocniej bić.
– Nie widziałaś co niszczył?
– Nie, ale gliniarze i tak zabrali wszystko, co do skrawka. Cholera do kwadratu. Ramirez naprawdę był dobry.
– Czy mówił coś do ciebie, zanim wyszedł?
– Tylko żebym nie zapomniała przekazać akt panu Chestertonowi.
– Richard prowadził tę sprawę?
– Tak. Ale powiedział, że ma się nią zająć Chesterton.
– Aha. No cóż, dzięki, Altheo. Słuchaj, wskoczę tylko na chwilę do gabinetu Richarda, bo zdaje się, że coś tam zostawiłam. – Wstrzymałam oddech. Jasmine nie dałaby się już na to nabrać.
Na szczęście Althea była bardziej ufna.
– Powodzenia. Ale gliniarze chyba niewiele tam zostawili. Wśliznęłam się za szklane drzwi i skierowałam do pokoju Richarda.
Rozmyślałam nad tym, co powiedziała Althea. Umierałam z ciekawości, co mój luby przepuścił przez niszczarkę. Może był to tylko wyciąg z numerem jego karty kredytowej. Richard starannie niszczył wszystko, na czym widniał choćby jego adres e – mailowy, z obawy przed kradzieżą tożsamości. Z drugiej strony, co za niezwykły zbieg okoliczności: przychodzi do niego Ramirez, Richard odwołuje lunch ze mną, niszczy dokumenty, przekazuje prowadzoną sprawę wspólnikowi, wraca do domu, pakuje się i znika.