Za pierwszym razem mama brała ślub w zabytkowym kościele (wybranym przez moją babkę, irlandzką katoliczkę), wypowiadając przysięgę małżeńską po łacinie (na co nalegała moja babka), a ceremonii przewodniczył wiekowy ksiądz (oczywiście, znajomy mojej babki). Cztery lata później mama została samotną matką rozwiniętej nad wiek trzylatki (czyli mnie), gdy tata nawiał do Las Vegas, gdzie, o ile mi wiadomo, związał się z tancerką o imieniu Lola.
Tym razem mama chciała zrobić wszystko po swojemu. Ceremonię na klifie nad Pacyfikiem miała poprowadzić kobieta sędzia pokoju, a swobodną oprawę miały uzupełniać „zabawne” sukienki w stylu vintage.
Postanowiłam być dzielna.
– Przyjedziesz na przymiarkę, prawda? – W głosie mamy słyszałam wzbierającą panikę.
– Jasne. Już jadę. Po prostu utknęłam w korku. – Tak, wiem, pójdę do piekła za okłamywanie własnej matki.
Mama westchnęła. Prawie widziałam, jak wznosi oczy ku niebu, prosząc niebiosa o cierpliwość.
– W takim razie czekamy.
– Już jadę – odparłam. Po chwili dodałam: – Tym razem nie ściemniam. – Rozłączyłam się, zanim zdążyła odpowiedzieć. Jednym haustem dopiłam kawę, pociągnęłam usta świeżą warstwą błyszczyku i popędziłam do dżipa.
Dziesięć minut później nerwowo krążyłam wokół salonu sukien ślubnych Bebe's, szukając miejsca do zaparkowania. Objechałam przecznicę dwa razy. Nic. Zerknęłam na zegarek i licząc, że przymiarka nie potrwa długo, postawiłam samochód równolegle do chodnika, tak że tył wystawał trochę za znak strefy parkowania.
Mama czekała na mnie w holu, a jej podkreślone niebieskim cieniem oczy płonęły gniewem. Miała na sobie dżinsową spódnicę do kostek, sportowe skarpety i adidasy, a na górze zapinaną na guziki falbaniastą bluzkę w drobne kwiatki w kolorze puree z fasoli. Stłumiłam westchnięcie i zignorowałam cichy głos w mojej głowie mówiący, że powinnam się była upierać przy samodzielnym zaprojektowaniu sukienek.
– Przepraszam za spóźnienie. – Cmoknęłam mamę w policzek, co nieco złagodziło jej surowe spojrzenie. Nie całkiem, ale trochę.
– Przysięgam, Maddie, jeśli spóźnisz się na ślub, to cię wydziedziczę.
– Mamo! – zawołałam z udawanym oburzeniem. – Prawie nigdy się nie spóźniam.
Zmrużyła oczy.
– Okay. Nastawię dwa budziki. Stłumiła uśmiech.
– Lepiej chodźmy.
Ruszyłam za mamą do przymierzalni. Salon Bebe's był niewielki jak na standardy Hollywood. Były tu tylko trzy przymierzalnie i główny salon wystawowy z sześcioma chromowanymi wieszakami, na których wisiały długie, zwiewne suknie ślubne. Starałam się nie patrzeć, kiedy przechodziłyśmy obok. Co prawda nie należę do dziewczyn, które już w wieku pięciu lat wiedzą, jak będzie wyglądał ich ślub, ale obecność romantycznych białych sukien sprawiała, że czułam się podniecona jak szóstoklasistka. Na widok podróbki Very Wang serce zaczęło walić mi jak szalone.
Czy właśnie tego chciałam? Ślubu? Kiedy zorientowałam się, że spóźnia mi się okres, przez głowę przemknęły mi najrozmaitsze szalone myśli. Przyznaję, że niektóre z nich krążyły wokół białego welonu z koronki i gazy. Jednak wtedy myślałam, że pan młody jest wziętym, przewidywalnym (nawet jeśli trochę zwiariowanym na punkcie zwijania skarpetek) prawnikiem. W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zmienił się w człowieka o wątpliwym charakterze. Po raz kolejny zastanowiłam się, ile tak naprawdę Richard wiedział o Devonie Greenwayu. A przede wszystkim, co wiedział na temat zabójstwa Celii?
Potrząsnęłam głową, uświadamiając sobie, że matka coś do mnie mówi.
– …i kiedy znalazłam tę sukienkę w Internecie, od razu wiedziałam, że będzie dla ciebie idealna.
W Internecie? Oho.
– Starałam się wybrać sukienki w różnych stylach, które wszystkich zaskoczą – ciągnęła. – Oczywiście trzeba było trochę popuścić sukienkę Molly, ale myślę, że twoja będzie leżała jak ulał.
Uśmiechnęłam się, starając nie okazywać niepokoju.
Mama usadziła mnie na białej sofie naprzeciwko dużego lustra. Obok znajdowały się trzy przymierzalnie. Spod dwóch zaciągniętych zasłon, wystawały bose stopy.
– Dorothy? Molly? Maddie już tu jest – zawołała mama w stronę zasłonek, po czym zwróciła się do mnie. – Idę po twoją sukienkę. Zaraz wracam. Nigdzie się stąd nie ruszaj!
Gdzieżbym śmiała.
Jedna z zasłon rozsunęła się i z przymierzami wyszła najlepsza przyjaciółka mamy, Dorothy Rosenblatt. Trafniejszym określeniem byłoby pewnie: „wytoczyła się”. Była pięćdziesięciosześcioletnią pięciokrotną rozwódką, o figurze zapaśnika sumo. Przy wzroście metr pięćdziesiąt ważyła jakieś dziewięćdziesiąt kilo. Wystarczyło jednak, by otworzyła usta, by jej wygląd zewnętrzny zszedł na drugi plan. Bo pani Rosenblatt była, jak my to nazywamy w LA, ekscentryczką.
Ona i mama poznały się kilka lat wcześniej, kiedy po wyjątkowo przygnębiających samotnych walentynkach mama poszła do pani Rosenblatt, żeby ta postawiła jej tarota. Pani Rosenblatt przepowiedziała wtedy, że mama pozna przystojnego, ciemnego faceta i całkowicie straci dla niego głowę. Dwa tygodnie później pod naszymi drzwiami pojawił się zbłąkany czarny labrador. Barney, jak go nazwałyśmy, całkowicie zawładnął sercem mamy, i od tamtej pory mama i pani Rosenblatt są dobrymi przyjaciółkami.
Pani Rosenblatt była już w swojej sukience druhny, lawendowej w kształcie abażura, z haftowanymi zielonymi stokrotkami. (Teraz zaczęłam się bać nie na żarty).
– Maddie, jesteś – zawołała, klaszcząc w dłonie, przy czym jej ramiona zatrzęsły się jak galareta.
– Przepraszam za spóźnienie. – Nachyliłam się, żeby ucałować ją w policzek.
– Czekaj! – zawołała. – Coś jest nie tak.
Przez głowę przemknęła mi straszliwa myśl, że może jakimś cudem wykryła moje inne spóźnienie. (Okay, nie do końca wierzę w tarota i inne takie, ale jestem za dużym tchórzem, żeby całkiem to olewać).
Pani Rosenblatt odsunęła się i przyjrzała mi się, mrużąc oczy.
– Jesteś fioletowa – powiedziała w końcu. Co?
– Jestem fioletowa?
– Twoja aura, Maddie. Och, skarbie, przecinają ją fioletowe smugi. Czy coś cię dręczy?
Hm… Mój chłopak zniknął, a w dodatku może być zamieszany w malwersację i morderstwo. Widziałam, jak ludzie z biura koronera wyławiają z basenu ciało kobiety, rozmawiałam przez telefon z żonobójcą i znalazłam w gabinecie mojego chłopaka opakowanie po prezerwatywie. Och, i być może jestem w ciąży. Nie, wszystko w porządku.
Postanowiłam jednak nie wdawać się w szczegóły.
– Nie, wszystko w porządku.
– Hm. – Zmarszczki między namalowanymi brwiami pani Rosenblatt się pogłębiły. – Unikaj deszczu. Deszcz bardzo źle działa na fiolety.
Starałam się nie przewrócić oczami, ale nie wiem, czy mi się udało.
– W LA nigdy nie pada.
– Madds! – Jakaś kobieta z nadwagą, wciśnięta w liliową sukienkę z plisami, wypadła zza drugiej zasłony i zaczęła mnie obcałowywać. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wcale nie ma nadwagi, tylko jest w ciąży. Znowu.
– Cześć, Molly. I gratulacje – powiedziałam, starając się ją uściskać delikatnie, ze względu na zaokrąglony brzuszek.
Molly uśmiechnęła się od ucha do ucha, głaszcząc się po brzuchu jak zadowolony Budda.
– Dzięki. Stan i ja jesteśmy bardzo podekscytowani. Mamy termin na grudzień. W zeszłym tygodniu byliśmy na pierwszym USG. Chcesz zobaczyć zdjęcie?
Nie czekając na moją odpowiedź, wyciągnęła z torebki pękaty portfel. Otworzyła go i rozwinęła plastikową harmonijkę ze zdjęciami dzieci.
– Prawda, że uroczy? – powiedziała, pokazując rozmyte czarno – białe zdjęcie zniekształconego mupeta.