– Halo? – zawołał Ramirez.
Szwargotanie ucichło i z kuchni wychyliło się pięć twarzy. Wszystkie w przyjemnym jasnobrązowym kolorze, z czarnymi, gęstymi włosami. Jedna z kobiet była mniej więcej w moim wieku, pozostałe miały delikatne zmarszczki i siwe pasma we włosach.
Najniższa z nich (a żadna nie miała więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu) na widok Ramireza klasnęła w ręce.
– Mijo, przyszedłeś!
– Oczywiście, że przyszedłem. – Ramirez podszedł do kobiety i pocałował ją w policzek. – Chyba nie myślałaś, że opuszczę twoje urodziny, mamo?
Mamo? No to wszystko jasne.
Pociągnęłam za dół sukienki, zastanawiając się, czy uda mi się ją wydłużyć o dziesięć centymetrów, jeśli będę tego wystarczająco mocno pragnąć. Nie miałam ochoty poznawać w tym stroju niczyjej matki, a zwłaszcza takiej, która piekła ciasteczka z cukrową posypką. Może gdybym zaczęła się powolutku cofać, udałoby mi się zniknąć z powrotem za drzwiami, ocalając resztki godności.
Jakby czytając w moich myślach, Ramirez powiedział:
– Mamo, to jest Maddie.
Znieruchomiałam, kiedy pięć par ciemnobrązowych oczu skierowało się na mnie. To by było na tyle, jeśli chodzi o dyskretną ucieczkę.
Mama zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu, a potem spojrzała na Ramireza, unosząc gęstą brew. Pozostałe kobiety zwyczajnie gapiły się na mnie, a ich oczy były okrągłe jak spodki. Tylko najmłodsza przyglądała mi się spod zmrużonych powiek, zaciskając usta.
– Maddie, poznaj moją siostrę BillieJo i ciotki Swoozie, Cookie i Kiki.
Ciotki nadal się na mnie gapiły. BillieJo piorunowała mnie wzrokiem.
– Witam – powiedziałam i nawet leciutko machnęłam jednym palcem. Żadna mi nie odpowiedziała.
Czułam się, jakbym miała na czole wielki neon ze słowem „dziwka”.
– Eee, zwykłe się tak nie ubieram – wyjaśniłam szybko, z policzkami czerwieńszymi od nosa Rudolfa.
Mama jeszcze raz omiotła mnie wzrokiem, zatrzymując się na dole sukienki. Odruchowo pociągnęłam ją w dół.
– Ładne nogi – powiedziała.
– Och… – Spojrzałam na Ramireza, licząc na jakąś pomoc. Nic z tego. Kołysał się na piętach z rękami skrzyżowanymi na piersi, a złośliwy uśmieszek na jego twarzy mówił, że zostałam ukarana za to, że go śledziłam.
– Dziękuję – wydusiłam w końcu.
– Kiedyś też miałam takie nogi – ciągnęła mama. – Zanim urodziłam dzieci. Dzieci rujnują nogi. Żylaki, cellulit. Niezbyt ładnie to wygląda. Masz dzieci?
– Nie. Nie mam. – Jeszcze.
– I dobrze. Zachowaj te nogi tak długo, jak się da. Ja urodziłam pierwsze dziecko, kiedy miałam siedemnaście lat. A ty ile masz?
– Eee, dwadzieścia dziewięć – odpowiedziałam, z tym że zabrzmiało to bardziej jak pytanie. Jakbym zgadywała w teleturnieju i liczyła, że odpowiedź będzie poprawna.
– Och. – Mama nachyliła się do mnie i pseudoszeptem zapytała: – Jesteś bezpłodna?
Zdaje się, że słyszałam, jak Ramirez parsknął.
– Nie! Nie jestem bezpłodna. Po prostu… poświęcam się pracy.
– O, brawo! Bardzo dobrze. Dziewczyna, która robi karierę zawodową. Zawsze chciałam zrobić karierę zawodową. Myślę, że byłabym naprawdę dobrym strażakiem.
Starałam się nie roześmiać, kiedy wyobraziłam sobie, jak korpulentna mama Ramireza wyciąga kogoś z płonącego budynku.
– Czym się zajmujesz? – zapytała.
– Projektuję buty.
Mama spojrzała na moje potężne akrylowe obcasy.
– Nie, nie takie – dodałam szybko. – Projektuję buty dla dzieci. Mama się ożywiła.
– A więc lubi dzieci. Bardzo dobrze. Podoba mi się ta dziewczyna. – Mama klepnęła Ramireza w policzek.
– Cieszę się – odparł. Dobrze się bawił. Za dobrze.
Mama klepnęła w policzek także mnie. Potem wskazała na syna.
– Pilnuj, żeby używał kondomów. Musisz zachować te nogi tak długo, jak tylko się da.
Zatkało mnie. Spojrzałam na Ramireza, licząc, że wyjaśni matce, że nie łączą nas stosunki wymagające używania kondomów, ale on robił wszystko, żeby nie parsknąć śmiechem.
– No dobrze – powiedziała mama do wszystkich. – Tamale są już gotowe, jedzmy.
Oszołomiona mrugałam oczami, patrząc, jak mama człapie z powrotem do kuchni. Ciotki ruszyły za nią, BillieJo zamykała pochód. Na odchodne posłała mi przez ramię jeszcze jedno groźne spojrzenie.
Rozważałam, czy nie jest za późno, by ratować się ucieczką, kiedy poczułam na szyi ciepły oddech Ramireza.
– Mówiłem, że nie chcesz tu przychodzić – mruknął, po czym błysnął uśmiechem, który zawstydziłby samego Kota z Cheshire. Złapał mnie za rękę i pociągnął do kuchni.
Obiecałam sobie, że mi za to zapłaci.
Rozdział 10
Ramirez wyprowadził mnie do przestronnego ogródka za domem, przy którym moje skrzynki z geranium wyglądały po prostu żałośnie. Na trawniku stały trzy stoły piknikowe, przykryte kolorowymi obrusami. Otaczały je krzesła, każde z innej parafii, i ławy. Na stołach leżały pachnące stosy tamali, chili i empanades. Między wysokimi dębami wisiały rozwieszone sznury światełek; z jednej z niższych gałęzi zwisała sponiewierana pinata.
Poniżej siedziała grupka ciemnowłosych dzieci, a z ich ust wystawały patyczki od lizaków.
– Wujek Jack – wrzasnęło jedno z nich, rzucając się na Ramireza. To samo zrobiły jeszcze dwie dziewczynki i wkrótce obie nogi Ramireza były obwieszone umorusanymi maluchami.
Tym razem to ja uśmiechnęłam się kpiąco. Jakoś trudno mi było wyobrazić sobie Ramireza w roli dobrego „wujka Jacka”. Ale muszę mu oddać sprawiedliwość – nawet się nie skrzywił, kiedy jedna z bratanic zostawiła czekoladowe odciski rączek na jego białej koszuli.
Na podwórko wyszła mama z kolejną tacą tamali i usiadła na jednej z ław. Zdaje się, że był to swego rodzaju sygnał, bo nagle zleciała się cała chmara ludzi. Zza przesuwnych szklanych drzwi wyszła BillieJo i trzy inne młode kobiety, a za nimi facet, który wcześniej drzemał w fotelu. Zza domu wyłoniło się dwóch mężczyzn – obaj byli bardzo podobni do Ramireza, z tym że jeden był nieco niższy, a drugi miał długie włosy, związane na karku w kucyk.
Mama wcisnęła mi w ręce talerz i zakomenderowała „jedz, jedz”. Z obawy, aby jej nie urazić (uznałam, że moja sukienka jest wystarczająco obrazoburcza), nałożyłam sobie wszystkiego po trochu.
Kiedy zasiedliśmy do jedzenia, z domu wyszło jeszcze dwóch mężczyzn. Z gitarami przewieszonymi przez plecy, nakładali sobie jedzenie, śmiejąc się i gadając, potęgując jeszcze ogólny harmider.
Jak już wspominałam, moja babka jest irlandzką katoliczką. Zanim dziadek dostał bilet w jedną stronę do raju, wszystkie Wigilie spędzaliśmy w ich domu: siedmioro moich ciotek i wujków, dziewiętnaścioro kuzynostwa i cały rój ich małych pociech, które biegały po domu w odświętnych sukienkach w szkocką kratę i malutkich czerwonych muchach. Tak więc wielka rodzina to dla mnie żadna nowość. Ale jeszcze nigdy nie spotkałam ludzi, którzy by tak głośno gadali i tyle jedli, i to w dodatku jednocześnie. Byłam pod wrażeniem.
Jeśli miałam nadzieję, że wtopię się w tło, spotkało mnie przykre rozczarowanie. Mama usadziła mnie obok siebie na ławie i przedstawiała po kolei wszystkim członkom rodziny. Poznałam braci Ramireza, Barta, Dillona, Marshala i Clinta. Oprócz BillieJo na przyjęciu były żona Clinta, Amelia, żona Barta, Maria, oraz kuzyni Mary Jane i Jose. Do tego z dziesięcioro bratanic i bratanków, których imion nie spodziewałam się zapamiętać.