Odstawiłam shake'a i wrzuciłam bieg. W rekordowym czasie dojechałam do olbrzymiego budynku z betonu i szkła, w którym znajdowała się Sunset Gym. Zaparkowałam samodzielnie, odprawiając parkingowego. Nie uwierzycie, ale w LA ludziom nie chce się przejść paru metrów z parkingu do siłowni, do której przyjechali przebiec parę kilometrów. Nie pytajcie mnie czemu.
Kiedy weszłam do środka, wysoki facet ogolony na jeża i umięśniony jak Popeye zatrzymał mnie przy recepcji. Zmierzył mnie od góry do dołu, przyglądając się moim botkom na pięciocentymetrowym obcasie i spódniczce od Ann Taylor. Zauważył, że nie mam przewieszonej przez ramię sportowej torby Nike. Nie było mowy, żebym go nabrała. Oboje wiedzieliśmy, że korzystam z mojej karty członkowskiej tylko wtedy, gdy na dworze jest prawie czterdziestostopniowy upał i chcę się ochłodzić w basenie.
Po wylegitymowaniu się cerberowi na sterydach weszłam do głównej sali, omiatając wzrokiem rzędy pedałujących na rowerkach amatorów ćwiczeń w poszukiwaniu Dany. Zobaczyłam ją i jej grupę przy oknach.
Jej podopieczni dawali z siebie wszystko na stepach. Przez chwilę miałam wyrzuty sumienia z powodu tych wszystkich kalorii, które władowałam w siebie na lunch, jednak nie na tyle duże, żebym miała zaraz przebrać się w dres i wskoczyć na step.
Zamiast tego chwyciłam wymięty egzemplarz „Elle” i usadowiłam się na ławce pod ścianą. Nie czekałam długo, bo wielbiciele stepu wkrótce skończyli zajęcia, nagradzając się brawami. Dana podbiegła do mnie, jej koński ogon w kolorze rudoblond kołysał się na boki. Idealnie zbudowana, wyglądała, jakby właśnie zeszła ze stron „Sports Illustrated”. Ale nie z numeru poświęconego strojom kąpielowym, tylko z wydania o kulturystkach i facetach, którzy je uwielbiają.
– Co jest? – zapytała, spoglądając z dezaprobatą na moje botki na obcasie.
– Przed chwilą jadłam – odparłam na swoją obronę.
Dana spojrzała na mnie podejrzliwie, ale postanowiła odpuścić. Truchtała w miejscu, kontynuując rozmowę.
– Dostałam twoją wiadomość. Co to za pilna sprawa?
– Ja… – Obejrzałam się przez ramię, jakbym nie powinna mówić tego głośno. – Mam opóźnienie.
– Okay, no to gadaj szybko. O co chodzi?
– Nie, nie takie opóźnienie. Rozumiesz.
Dana przechyliła głowę. Dopiero po chwili do niej dotarło.
– Boże. Chcesz powiedzieć, że nie masz okresu?
– Nie, że nie mam. Po prostu trochę mi się spóźnia.
– Nic dziwnego, że panikujesz.
– Nie panikuję. Tylko… mam drobne opóźnienie.
Dana posłała mi pobłażliwe spojrzenie, którym obrzucała mnie od czasu do czasu, kiedy w siódmej klasie połączyła nas miłość do New Kids on the Block.
– Jasne. I dlatego zostawiłaś mi dziś rano cztery wiadomości na sekretarce?
Skrzywiłam się. Naprawdę zostawiłam aż cztery wiadomości?
– Okay, przyznaję. Może i trochę panikuję.
– Zrobiłaś już test? – zapytała i przeszła do pajacyków.
– Ciążowy?
– Nie, z algebry. Jezu. Można by pomyśleć, że nigdy wcześniej nie spóźnił ci się okres.
Prawda była taka, że rzeczywiście nigdy wcześniej nie spóźnił mi się okres. Od czasu pierwszej miesiączki babskie dni zawsze wypadały u mnie dokładnie co dwadzieścia osiem dni, co tylko potęgowało moje przerażenie. I dlatego jak oszalała zostawiłam rozpaczliwe wiadomości na sekretarce mojej najlepszej przyjaciółki. Hej, zaraz, jeśli odsłuchała moje wiadomości…
– Dlaczego do mnie nie oddzwoniłaś?
Na usta Dany wypłynął szelmowski uśmiech, który oznaczał, że albo spotykała się z kimś nowym, albo że zaraz każe komuś zrobić dwadzieścia pompek.
– Nie byłam sama.
– A z kim?
– Z Saszą Aleksandrowem – powiedziała, przechodząc do robienia wypadów z nogi na nogę.
– Z kim?
Dana zachichotała. Tak, tak, dorosłe kobiety o ciałach bogiń chichoczą jak gimnazjalistki z aparatem na zębach, kiedy chodzi o facetów.
– To rosyjski akrobata. Jest podstawą ludzkiej piramidy w Cirque Fantastique.
Zrobiłam co w mojej mocy, żeby nie przewrócić oczami. Dana posiadała osobliwą umiejętność wybierania facetów, z którymi związki były z góry skazane na niepowodzenie.
– Więc gdzie poznałaś Pana Podstawę Piramidy?
– Tutaj. Przyszedł w zeszłym tygodniu z hiszpańskim trapezistą, żeby poćwiczyć. Zaproponowałam, że pokażę mu, jak korzystać z atlasów. W Rosji nie mają takiego sprzętu.
– Jasne.
– Od razu między nami zaiskrzyło. Zapytał, czy chcę zobaczyć jego występ.
Biorąc pod uwagę wieloznaczność tej propozycji, domyśliłam się, że Dana się zgodziła. Nigdy nie przepuszczała okazji, żeby obejrzeć „występ” jakiegoś mięśniaka.
– Wystarczy. Nie chcę wiedzieć nic więcej – powiedziałam, zakrywając uszy. Dana znowu zachichotała.
– No dobra, to ile ci się spóźnia ten okres? – zapytała.
– Trzy dni.
– I z tego powodu dzwoniłaś do mnie przed południem? Skarbie, trzy dni to pikuś.
– Ale mnie jeszcze nigdy okres nie spóźnił się o trzy dni.
– Masz szczęście, że trzymam w domu awaryjny test ciążowy. Poprowadzę jeszcze jedne zajęcia, a potem pojedziemy do mnie. Zrobię dzbanek margarity, a ty nasikasz na test. Fajnie będzie, co ty na to?
– Nie, żadnej margarity. Nie mogę pić alkoholu. Mogę być w ciąży. Dana natychmiast przerwała ćwiczenia. Znieruchomiała wpatrywała się we mnie z otwartymi ustami.
– Chyba nie zamierzasz urodzić? Czy zamierzałam?
– Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, co zrobię, jeśli… jeśli… no wiesz.
– Jeśli zobaczymy różową kreskę?
– Tak.
– Okay. Czyli na razie żadnej margarity. Ale sikanie jest aktualne.
Na szczęście udało mi się przekonać Danę, że sikać na test lepiej jest w pojedynkę, i zostawiłam ją na zajęciach z kick boxingu dla seniorów. Po drodze wstąpiłam do apteki po test – był to najbardziej krępujący zakup w moim życiu, nawet bardziej krępujący od kupowania po raz pierwszy kondomów, kiedy przypadkowo chwyciłam superprążkowane, mające spotęgować doznania. Kupiłam także litr sprite'a, więc kiedy zatrzymałam się na ulicy pod moją kawalerką na pierwszym piętrze w Santa Monica, byłam gotowa do sikania. Fizycznie. Psychicznie byłam w rozsypce.
Zamknęłam dżipa, wspięłam się po drewnianych schodach do mojego mieszkanka i rzuciłam paczuszkę z apteki na kuchenny blat. Mimo że strasznie chciało mi się sikać, nie miałam odwagi zabrać ze sobą testu ciążowego do toalety. Jakimś cudem zrobienie testu wydawało mi się bardziej przerażające od horroru Wesa Cravena. W mojej głowie kłębiły się pytania: Co jeśli naprawdę zobaczę różową kreskę? Czy w ogóle chcę mieć dziecko? Rozejrzałam się po moim przytulnym (czytaj: malutkim) jednopokojowym mieszkanku, w którym z trudem mieścił się rozkładany materac i stół kreślarski. Gdzie ja tu zmieszczę dziecko?
Zawsze zakładałam, że kiedyś, w przyszłości, będę mieć dzieci. Ale choć dobijam do trzydziestki (odmawiam przyznania się jak niewiele zostało mi do tej magicznej liczby), termin „kiedyś, w przyszłości” nadal jest dla mnie czymś mocno odległym. Kiedyś, w przyszłości, oznacza sytuację, kiedy moje życie będzie bardziej ustabilizowane, a ja „udomowiona”. Zamężna. Boże, a jeśli Richard pomyśli, że chcę? Czy ja tego chcę?
Znowu zaczynałam hiperwentylować.
Poszłam do toalety, bez testu, a potem sprawdziłam automatyczną sekretarkę. Nie miałam żadnych wiadomości. A ściślej mówiąc, nie było żadnej wiadomości od Richarda. Podniosłam słuchawkę i wybrałam jego numer. Nie odebrał i włączyła się jego sekretarka. Zostawiłam wiadomość, jak sądzę stosunkowo beztroską, biorąc pod uwagę okoliczności.