Płakałam tak bardzo, że zabrało mi chwilę, zanim zauważyłam we wstecznym lusterku znajomo błyskające światła. Zamrugałam, otarłam łzy i zobaczyłam, że na ogonie siedzi mi patrol drogówki. Cholera. Zerknęłam na szybkościomierz. Sto dwadzieścia na godzinę. Cholera do kwadratu.
Spróbowałam wziąć się w garść, zwolniłam i zatrzymałam się na poboczu. Opuściłam osłonę przeciwsłoneczną z lusterkiem i zaczęłam ścierać z policzków ciemne smugi tuszu. Fuj. Wyglądałam jak miś panda. Ciągle jeszcze pociągałam nosem, kiedy do samochodu podszedł policjant i gestem nakazał mi opuszczenie szyby.
– Dobry wieczór – powiedział, opierając się łokciami o drzwi. Był gładko ogolony i wyglądał na jakieś dwadzieścia lat. Miał jasnoniebieskie oczy i okrągłe policzki, które sugerowały, że być może nigdy nie wyrośnie z dziecięcej pyzatości. W kieszeń koszuli miał wetkniętą krótkofalówkę, a jego odznaka wyglądała, jakby ją często polerował.
Kiedy zobaczyłam odznakę, nie mogłam się dłużej powstrzymać i znowu wybuchnęłam płaczem. Tak, wiem, nie tak powinna się zachowywać dziewczyna Bonda. Ale mandat za przekroczenie prędkości było fatalnym uwieńczeniem koszmarnego wieczoru. Było mi tak cholernie żal samej siebie, że żadna ilość rozmazanego tuszu nie była w stanie zahamować powodzi moich łez.
Biedny policjant wyglądał prawie tak żałośnie, jak ja się czułam, i gdybym nie była akurat zajęta swoją histerią, zrobiłoby mi się go żal.
– Przykro mi proszę pani, ale muszę zobaczyć pani prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Wyjęłam prawo jazdy z torebki, a dowód rejestracyjny ze schowka i podałam mu, ciągle szlochając.
– Przykro mi, proszę pani – stwierdził ze skrępowaniem policjant – ale będę musiał wypisać pani mandat.
Spróbowałam zebrać się do kupy.
– Nie – dwa pociągnięcia nosem – wszystko w porządku. Jak szybko jechałam?
– Sto dwadzieścia.
– Och, tak mi przykro. – Znowu zaczęłam pochlipywać. – Chodzi o to, że… jestem ubrana jak dziwka. A naprawdę nie cierpię spandeksu.
I widziała mnie w tym matka Ramireza. Ma rację, zawsze lubiłam swoje nogi. Ale jeśli jestem w ciąży z Richardem, mogę się z nimi pożegnać. A potem zaczęło padać. Deszcz bardzo szkodzi fioletom.
Policjant po prostu się we mnie wpatrywał.
– Czy pani coś piła?
– Nie. Nie piłam. Tylko dietetyczną colę w barze. Ale potem zjawił się Ramirez i miałam ochotę na martini. Ale nie mogłam się napić z powodu mupeta. Och, i moja aura jest teraz zrujnowana. Może pan w to uwierzyć, panie władzo? Przecież w LA nigdy nie pada.
– Będę musiał poprosić, żeby dmuchnęła pani w alkomat.
– Boże. Nie mogę iść do więzienia. Niech pan na mnie spojrzy, panie władzo. Jestem prostytutką!
– Proszę wysiąść z samochodu. – Cała życzliwość zniknęła z jego oczu, a ręka zawisła w pobliżu kajdanek przy pasku. Najbardziej na świecie, policjanci z drogówki nie znoszą pijanych kierowców. A tym bardziej pijanych prostytutek kierowców.
– Proszę, nie jestem pijana. Ja tylko… ja tylko… – Szukałam odpowiednich słów, żeby opisać mu swój okropny wieczór, ale w głowie miałam pustkę. – Jestem… jestem dziewczyną detektywa Ramireza!
Boże. Dlaczego to powiedziałam?
Policjant popatrzył na mnie z powątpiewaniem, ale odsunął rękę od kajdanek.
– Detektywa Ramireza? Postanowiłam trzymać się tej wersji.
– Tak, pracuje w wydziale zabójstw. Może pan to sprawdzić.
– Zna pani numer jego odznaki?
Cholera. Numer odznaki. Nagle przypomniałam sobie jego służbową wizytówkę, którą nadal miałam w torebce.
– Chwileczkę. – Złapałam torebkę i wyrzuciłam na siedzenie pasażera całą jej zawartość. Była tam komórka, tampon, szminka, odświeżasz do ust w pastylkach, trochę drobnych i służbowa wizytówka Ramireza. Odczytałam numer.
– 2374. – Podałam wizytówkę policjantowi.
Wziął ją ode mnie i wrócił do radiowozu. Obserwowałam go we wstecznym lusterku, modląc się, żeby nie zadzwonił do Ramireza, by zapytać go, czy rzeczywiście chodzi z dziwką histeryczką. Na szczęście wcisnął tylko parę klawiszy na klawiaturze komputera, po czym wrócił, najwyraźniej zadowolony z wyniku.
– W porządku – powiedział, oddając mi wizytówkę wraz z dowodem rejestracyjnym i prawem jazdy. – Tym razem dam pani tylko ostrzeżenie. Ale proszę zdjąć nogę z gazu. I, eee, proszę się nie martwić – dodał skrępowany. – Wszystko będzie dobrze.
Przełknęłam ślinę.
– Dziękuję. – Pociągnęłam nosem. Tak naprawdę wcale mu nie wierzyłam. Wszystko było tak dalekie od „dobrze”, że musiałabym jechać z przesiadką w Cincinnati, żeby tam dotrzeć.
Kiedy radiowóz włączył się z powrotem do ruchu, postanowiłam wziąć się w garść. W końcu musiałam wrócić do domu. Zrobiłam kilka głębokich oddechów, które pomogły mi opanować łkanie, i ruszyłam.
Jechałam powoli śliskimi ulicami, patrząc, jak deszcz zbiera się w rynsztokach i tworzy minirozlewiska w nienawykłym do opadów Los Angeles. Kiedy dojechałam do domu, lało już jak z cebra. Nakryłam głowę starym egzemplarzem „Vogue'a”, który znalazłam na tylnym siedzeniu, głośno stukając obcasami, wbiegłam po schodach i schroniłam w cichym mieszkaniu.
Nie miałam już siły na odczuwanie przerażenia, samotności ani żadnych innych emocji, które targały mną przez cały wieczór. Jedyne, czego pragnęłam, to znaleźć się w ciepłym, wygodnym łóżku i włączyć starego dobrego Lettermana, który ukołysze mnie do snu. Zrzuciłam mokry spandeks, naciągnęłam koszulkę Lakersów i otuliłam się kołdrą. Zasnęłam, nie doczekawszy nawet pierwszego gościa programu.
Siedziałam na brzegu basenu i patrzyłam, jak mężczyzna zalicza kolejne długości. Nie mogłam oderwać wzroku. Jego długie, lśniące ręce cięły wodę, a mięśnie grzbietu napinały się, gdy płynął ku przeciwległej ścianie basenu. Przypominało mi to reklamę Cool Water: oglądałam jego ruchy jakby w zwolnionym tempie, widziałam wyraźnie każdy naprężony mięsień. Kiedy dotarł do końca basenu i zaczął płynąć z powrotem w moją stronę, poczułam na ciele krople wody. Padało. Ciężkie, przejrzyste krople deszczu rozbijały się o połyskliwą taflę wody, wygrywając rytmiczną melodię.
Mężczyzna podpłynął bliżej. Pochyliłam się nad krawędzią basenu, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Nagle uświadomiłam sobie, że mam na nogach o trzy rozmiary za małe buty za kostkę z kolekcji Strawberry Shortcake. Potknęłam się o błyszczące sznurówki i poleciałam do wody. Miałam wrażenie, że spadam w nieskończoność, a tymczasem deszczowa orkiestra zwiększyła tempo, wygrywając przejmującą uwerturę do opery Wilhelm Tell. Wrzasnęłam i mężczyzna przestał płynąć. Wyciągnął ręce, żeby mnie złapać. Właśnie wtedy na jego prawym bicepsie zauważyłam wytatuowaną czarną panterę.
Otworzyłam oczy i gwałtownie się poderwałam. Gorączkowo rozejrzałam się wokół, jakbym się spodziewała, że mężczyzna z mojego snu za chwilę się zmaterializuje. Ale zobaczyłam tylko pomiętą pościel, ostre światło wpadające przez okna i wilgotny spandeks na podłodze. Jedyne, co pozostało z mojego snu, to dźwięki uwertury do opery Wilhelm Tell, które dochodziły z mojej torebki. Przetarłam oczy i wygrzebałam z torebki komórkę.