Energiczna Reporterka poświęciła aresztowaniu Richarda całe dziesięć sekund. Sprawa traciła już na aktualności, więc została wciśnięta między informację o zamknięciu szkoły w jednej z ubogich dzielnic miasta a materiał o psie, który wykrył na lotnisku heroinę. Życie toczyło się dalej.
Też powinnam ruszyć naprzód. Richard miał pewnie do dyspozycji całą armię prawników, którzy wyciągną z kapeluszy wszystkie dozwolone z prawem króliki, by mógł z powrotem wrócić do swojego wymuskanego mieszkania. Niby co takiego mogłam zrobić ja, czego nie mogli oni? I co ważniejsze, dlaczego w ogóle miałabym coś robić?
Westchnęłam. Mój wzrok powędrował na test ciążowy na blacie.
Właśnie dlatego.
Wpatrywałam się w niewielkie różowe pudełeczko.
– Okay, zrobię ten cholerny test! – obwieściłam głośno całemu światu. Złapałam pudełeczko i pomaszerowałam do łazienki. Po zaledwie trzykrotnym przeczytaniu instrukcji (trochę trzęsły mi się ręce) wiedziałam, że powinnam przez całe pięć sekund sikać na specjalny wacik. Pięć sekund? Musiałam się przygotować.
Wróciłam do kuchni i wyjęłam z lodówki dwulitrową dietetyczną colę. Duszkiem wypiłam połowę; nosem poszły mi bąbelki, ale niedużo. Odczekałam dziesięć minut, po czym zabrałam colę ze sobą do łazienki. Teraz albo nigdy, pomyślałam.
Zebrałam włosy do tyłu, upinając je spinką, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam sikać. Okazało się to znacznie bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Kiedy skończyłam, odłożyłam test na bok i czekałam. Jedna kreska – wynik negatywny. Dwie kreski… i będę musiała poprosić mamę, żeby kupiła jeszcze jeden kosz pełen bucików i smoczków. Pociągnęłam pokrzepiający łyk coli, przyglądając się wędrówce wskazówek na moim zegarku. Jeszcze trzy minuty.
Spoko, dam radę. Jestem twardą laską. Niezależnie od wyniku jakoś sobie poradzę. Okay, może będę musiała wozić małego Richiego juniora do więzienia, żeby mógł się zobaczyć z ojcem, i może już nigdy nie włożę tego ślicznego topu od Dolce & Gabbana, ale jakoś to przeżyję. Oczywiście będę też musiała znaleźć dodatkową pracę. Wynagrodzenie z Tot Trots ledwie wystarczało na zupki w proszku i czółenka. Nie było mowy, żebym dała radę za takie pieniądze utrzymać dziecko. Rozejrzałam się po swoim małym mieszkanku. Pewnie będę musiała przeprowadzić się do mamy i Podrabianego Tatusia. No i pozbyć się dżipa. Dżip cabrio nie był bezpiecznym środkiem transportu dla dziecka. Chyba będę musiała kupić minivana, Boże. Oczyma wyobraźni ujrzałam siebie w ciuchach a la moja mama, jeżdżącą beżowym nissanem odyssey i mieszkającą nad garażem rodziców.
Nic dziwnego, że znowu zaczęłam się hiperwentylować. Usiadłam na płytkach, wsadzając głowę między kolana. Pech chciał, że kiedy pochylałam głowę, moja spinka do włosów rozpięła się i wystrzeliła przez niewielką łazienkę, trafiając w butelkę z colą. Plastikowa butelka niebezpiecznie się zachwiała, po czym, ku mojemu przerażeniu, przewróciła się, a brązowy gazowany płyn zalał mój test ciążowy.
– Cholera! – Zerwałam się, złapałam ręcznik i zaczęłam osuszać test. Spojrzałam na niego. Był przemoczony, wacik na końcu nasiąknął jak gąbka, a okienka przybrały mętny, brązowy kolor. Zmrużyłam oczy, próbując zobaczyć jakieś kreski. A najchętniej tylko jedną.
Nic.
– Cholera jasna!
Opadłam z powrotem na podłogę. Super. I co teraz?
Wpatrywałam się w zniszczony test ciążowy. Miałam dwie możliwości. Mogłam pojechać do apteki, kupić nowy test i powtórzyć całą procedurę albo wrócić do taktyki zaprzeczania i wmawiać sobie, że mój spóźniający się okres to wina stresu (stres potrafi sprawić, że hormony głupieją, a ja żyłam ostatnio w naprawdę dużym napięciu). W tym drugim przypadku mogłabym na powrót zająć się odhaczaniem kolejnych blondynek z mojej listy podejrzanych, aby uratować tyłek mojego chłopaka przed więzieniem.
Jeśli do tej pory nie mogłam zdecydować, co przeraża mnie bardziej – mordercy czy testy ciążowe – po wyobrażeniu sobie siebie jadącej minivanem już znałam odpowiedź.
Wyrzuciłam zalany colą test do kosza, wciągnęłam obcisłe dżinsy i ukochane czerwone klapki, kolejny raz przeanalizowałam w myślach swoją listę podejrzanych. Została mi już tylko Carol Carter. Jedyne, czego dowiedziałam się o niej z materiałów w bibliotece, to to, że była aspirującą aktorką. Jeśli była choć trochę podobna do Dany, to pewnie spędzała niedziele na siłowni, rzeźbiąc swoje ciało i przygotowując się na kolejny tydzień przesłuchań. Owszem, strzelałam w ciemno, ale i tak wskoczyłam do dżipa i ruszyłam do Sunset Gym.
Dwadzieścia minut później okazałam swoją kartę członkowską sterydowcowi z recepcji, starając się nie wdychać zbyt głęboko stęchłego zapachu potu, i omiotłam wzrokiem nabitą salę, w poszukiwaniu blond kucyka Dany. Siłownia pełna była producentów filmowych, którzy próbowali wypocić to, co przybrali w ciągu tygodnia na diecie złożonej z pączków, i początkujących aktorek, które chętnie raczyły ich silikonowymi wdziękami, w nadziei że zostaną zauważone i obsadzone w kolejnym sezonie Słonecznego patrolu. W końcu wypatrzyłam Danę, która trenowała ciemnowłosego mięśniaka na atlasie w rogu.
Czując, że bardzo rzucam się w oczy w swoich klapkach na obcasie, przemknęłam do nich obok piłek lekarskich i materaców.
– Trzynaście, czternaście, piętnaście… i odpoczynek. Okay, sprawdź sobie tętno, Sasza. Nie może przekroczyć stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę.
Sasza skinął głową, po jego czole ściekał pot. Przyłożył sobie dwa palce do szyi.
– Dana? – Skinęłam na nią palcem. Zobaczyła mnie i pomachała.
– Hej, jak tam? – Dostrzegła moje buty i zmarszczyła czoło. – Nie możesz w nich ćwiczyć.
Przewróciłam oczami.
– Możemy chwilę pogadać?
– Wal. Zerknęłam na Saszę.
– Och, wybacz – powiedziała Dana. – Maddie, to jest Sasza. Opowiadałam ci o nim. Jest podstawą ludzkiej piramidy w Cirque Fantastique. Sasza, przedstawiam ci moją najlepszą przyjaciółkę Maddie.
– Miło ciebie mnie poznać – powiedział Sasza z wyraźnym obcym akcentem.
– Wzajemnie. Eee, Dana, możemy pogadać?
– Jasne. Sasza, zrób jeszcze dwie serie, a potem zajmiemy się czymś innym.
Sasza skinął głową i wrócił do wyprostów nóg. Odeszłyśmy z Daną na bok.
– O co chodzi z tym Rosjaninem? – zapytałam.
– Przystojny, nie?
Spojrzałam na niego. Na karku wychodziły mu żyły, kiedy unosił nogami metalowe ciężarki.
– Jak na sterydowca, może być. A co z twoim współlokatorem?
– Mówisz o tym dupku? Oho. Problemy w raju.
– Co się stało? Jeszcze wczoraj wszystko było pięknie. Dana prychnęła.
– Też tak myślałam. Ale kiedy wróciliśmy do domu i włożyłam bukiet do lodówki, on zaczął świrować. Powiedział, że nie rozumie, dlaczego chcę zatrzymać te kwiaty. Na co ja, że przecież je złapałam. Na co on, że co w tym takiego niezwykłego. Wyjaśniłam, że to znaczy, iż jako następna wyjdę za mąż. Wtedy totalnie mu odbiło. A przecież nie powiedziałam, że chcę wyjść za niego, i to najchętniej zaraz. Wściekł się i powiedział, że się dusi. I że nie jest gotowy na kulę u nogi. Czy ja wyglądam jak kula u nogi?
– Typowy facet. – Naprawdę zaczynałam mieć dość całego męskiego rodzaju.
– Nic mi nie mów. W końcu zaczęłam płakać, a potem zadzwonił Sasza i zaprosił mnie na drinka, no i skończyło się na tym, że wylądowaliśmy u niego.
Dana była jedyną znaną mi kobietą, która potrafiła rozpocząć opowieść od tego, że rzucił ją facet i skończyć ją tym, że wylądowała w łóżku z innym.