– To nakaz rewizji – wyjaśnił. Usiadł na biurku Richarda, wziął teczkę z dokumentami, które przed chwilą przeglądałam i zaczął je studiować, marszcząc w skupieniu brwi. Najwyraźniej rozumiał więcej niż ja. Zerknęłam mu przez ramię, żeby sprawdzić, czy w dokumentach nie pojawiło się nagle jakieś przystępne tłumaczenie, ale nie. Nadal wszystko było po chińsku.
– Czego pan szuka? – zapytałam w końcu.
– Dowodów. – Nie był zbyt wylewny.
Jeśli chciałam informacji, musiałam je od niego wydostać.
– Okay, poddaję się. O co tu tak naprawdę chodzi?
Ramirez uniósł wzrok. Przyglądał mi się spod zmrużonych powiek, jakby zastanawiał się, ile może mi powiedzieć.
– W porządku. Pani chłopak – powiedział, podkreślając ostatnie słowo, jakby mi nie wierzył – jest poszukiwany w związku z oskarżeniem o defraudację, jakie wnieśliśmy przeciwko jednemu z jego klientów, Devonowi Greenwayowi. – Urwał. – Słyszała pani o nim?
Owszem, słyszałam, i najwyraźniej moja mina mnie zdradziła. Devon Greenway był jednym z najważniejszych klientów Richarda. Wiedziałam, że Richard często się z nim kontaktował. W zeszły czwartek odwołał nawet naszą kolację, żeby się z nim spotkać. Ale jeśli Richard miał kłopoty, nie zamierzałam być tą, która wbije ostatni gwóźdź do jego trumny.
– Zdaje się, że nazwisko obiło mi się o uszy.
Ramirez wbił we mnie twarde spojrzenie. Super, teraz jeszcze wychodziłam na kiepską kłamczuchę.
– Devon Greenway jest prezesem Newtone Technologies – ciągnął. – Starają się wejść na giełdę i dopełniają formalności z Komisją Papierów Wartościowych i Giełd. Jednak niezależny audyt finansów firmy wykazał drobne nieprawidłowości.
– Jak drobne?
– Rozbieżności w rachunkach na dwadzieścia milionów dolarów.
– Wow. – Zdecydowanie wybrałam złą branżę.
– Zanim zdążyliśmy wnieść oskarżenie, Greenway zniknął.
– Z gotówką?
– Zgadza się. Pieniądze zostały przelane z Newtone na konto z upoważnieniem, skąd w paru ratach trafiły do firmy PetriCorp. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało cacy, ale potem zorientowaliśmy się, że PetriCorp istnieje tylko na papierze. Niech pani zgadnie, kto jest jej właścicielem.
– Devon Greenway?
– Blisko. Firma jest zarejestrowana na jego żonę Celię, która występuje w dokumentach pod panieńskim nazwiskiem Wesley. Sęk w tym, że konta PetriCorpu też zostały wyczyszczone. Ślad na papierze urywa się na osobie, która założyła rachunki.
Poczułam ucisk w żołądku.
– Na Richardzie?
– Bingo. – Ramirez rozparł się na krześle i skrzyżował ramiona, bacznie mi się przyglądając.
Starałam się nie okazać, jak bardzo jestem poruszona.
– Czy Richard jest o coś podejrzany? Twarz Ramireza była nieprzenikniona.
– Jest osobą powiązaną ze sprawą.
Oho. Obejrzałam dość odcinków serialu Prawo i porządek, żeby wiedzieć, co to oznacza. Jak najszybciej musiałam odnaleźć Richarda. Zanim zrobi to Ramirez.
Z prędkością błyskawicy ulotniłam się z kancelarii. Nie zaczekałam nawet, aż Jasmine wyjdzie na przerwę, tylko wypadłam z powrotem przez szklane drzwi i przecięłam biegiem recepcję, słysząc, jak Miss Plastik woła za mną „oszustka”.
W głowie kręciło mi się przez całe dwie przecznice drogi do samochodu. W zeszłym tygodniu Richard wystawił mnie do wiatru, żeby pójść na kolację z Greenwayem. Jeśli to, co mówił Ramirez, było prawdą, było to na dzień przed tym, zanim Richard uciekł w nieznane. Aż bałam się pomyśleć, czego dotyczyło tamto spotkanie.
Nie, żebym uważała, że Richard naprawdę jest w coś zamieszany. Był na to zbyt porządny; nie mógł nawet znieść przekrzywionego krawata. Nigdy nie zgodziłby się na udział w nielegalnym przedsięwzięciu. Jeśli jednak nieświadomie pomógł Greenwayowi, możliwe, że wiedział więcej, niż powinien. A jeśli Greenway był pozbawionym skrupułów przestępcą, jak to sugerował Ramirez, to Richardowi mogło grozić niebezpieczeństwo. Mimo to wątpiłam, by wyszło mu na dobre, gdyby pierwsza znalazła go policja. Jakkolwiek na to spojrzeć, Richard wpakował się w niezłe tarapaty.
Wdrapałam się po schodach na drugi poziom parkingu, odpaliłam dżipa i wyjechałam na Grand. Stałam właśnie na czerwonym świetle, zastanawiając się, co dalej, kiedy zobaczyłam, jak z budynku Richarda wychodzi Ramirez. Wskoczył do swojego czarnego SUV – a, zaparkowanego w niedozwolonym miejscu (jedna z korzyści bycia gliną), odpalił silnik i włączył się do ruchu, trzy samochody przede mną. Kiedy zapaliło się zielone, przemknął między samochodami i skręcił ostro w Ósmą ulicę. Odruchowo pojechałam za nim.
Czy wiedziałam, co robię? Nie. Ale było dla mnie oczywiste, że Richard nie pojechał zajmować się niedomagającą matką. Innych pomysłów nie miałam.
Sądziłam, że jestem bardzo przebiegła, trzymając się w odstępie dwóch samochodów od Ramireza, który jechał stodziesiątką na południe. Przebiliśmy się przez śródmieście, przecinając dzielnice Watts i Compton, aż wreszcie znaleźliśmy się na czterystapiątce. Jechał z rozsądną prędkością a ja żałowałam, że nie mam mniej rzucającego się w oczy samochodu. Choć uwielbiałam swojego czerwonego dżipa, zupełnie nie wtapiałam się w tło. Zapamiętałam sobie, żeby pożyczyć jasnobrązowego saturna Dany, jeśli jeszcze kiedyś przyjdzie mi do głowy bawić się w szpiega.
Ramirez jeszcze jakiś czas jechał na południe, aż w końcu skręcił na dwudziestkędwójkę i skierował się na wschód w stronę piątki i Orange County. Robiło się późno i wiedziałam, że na piątce będzie tłoczno. A ja umierałam z głodu. Sięgnęłam do schowka, w nadziei, że Dana zostawiła tam jakiegoś proteinowego batonika. Znalazłam tylko paczkę stęchłych krakersów i listek gumy. Zaczęłam zajadać krakersy, mając nadzieję, że Ramirez wkrótce zatrzyma się przy Taco Bell.
Nic z tego. Dotarliśmy do piątki, gdzie czarny SUV zjechał na lewy pas, przygotowując się do długiej jazdy. Jęknęłam i zanotowałam w pamięci, żeby się zawczasu najeść, jeśli jeszcze kiedyś będę śledziła gliniarza.
Kiedy byłam już bliska zrezygnowania z całej zabawy, a w oczy zajrzało mi widmo śmierci głodowej, Ramirez zjechał z autostrady na Bear Street, kierując się w stronę San Joaquin Corridor. Serce zabiło mi mocniej, kiedy uświadomiłam sobie, że zmierzamy w sam środek najbardziej ekskluzywnej dzielnicy handlowej w Orange County. Może Ramirez nie był wcale taki zły.
Kiedy zbliżaliśmy się do centrum handlowego South Coast Plaza, SUV skręcił, oddalając się od dzielnicy handlowej w stronę mieszkalnej. Wkrótce wzdłuż ulic pojawiły się piętrowe wille w hiszpańskim stylu i domy stylizowane na angielskie rezydencje w stylu Tudorów. W końcu Ramirez zatrzymał się przy olbrzymim, nowoczesnym domu, którego jedna ściana była wykonana w całości ze szkła. Domyślałam się, że został zaprojektowany przez jakiegoś znanego architekta – poznawałam to po skosach i załamaniach konstrukcji, która sprawiała wrażenie, jakby mogła runąć przy mocniejszym podmuchu wiatru. Niewielki ogródek wypełniała głównie trawa i dekoracyjne kamienie, co znakomicie komponowało się z surowym pięknem szklanej konstrukcji.
Ramirez zaparkował SUV – a, wysiadł i podszedł do domu. Zatrzymałam się po drugiej stronie ulicy, kuląc się na siedzeniu, na wypadek gdyby obejrzał się za siebie. Na szczęście tego nie zrobił. Jestem pewna, że mój czerwony dżip bardzo się wyróżniał wśród stojących wzdłuż ulicy jaguarów i beemek w neutralnych kolorach.
Ramirez zapukał do drzwi wejściowych i czekał. Po chwili zapukał jeszcze raz. Najwyraźniej nikogo nie było w domu. Osunęłam się bezwładnie na siedzeniu na myśl, że przejechałam taki kawał drogi na próżno, w dodatku o pustym żołądku.