Выбрать главу

Na stole ukazały się świetlne rzeźby. Sarasti mógł przesłać informację bezpośrednio do naszych wszczepek — całe spotkanie mogło się odbyć w ConSensusie, bez fizycznego gromadzenia się w jednym miejscu — ale jeśli chcesz mieć pewność, że wszyscy słuchają, zbierasz ich razem.

Szpindel nachylił się do mnie i zapytał konspiracyjnie:

— A może krwiopijcę po prostu kręci, kiedy widzi tyle mięcha w zasięgu ręki, co?

Sarasti, jeśli usłyszał, nie okazał tego, nawet na moje oko. Wskazał na ciemny rdzeń pośrodku projekcji, oczy miał skryte za ciemną szybą.

— Obiekt Oasy. Emiter podczerwieni, klasa metanowa.

Projekcja przedstawiała… nicość. Wyglądało na to, że naszym celem jest czarny dysk, okrągły brak gwiazd. W rzeczywistości ważył tyle, co dziesięć Jowiszy, a w talii był dwadzieścia procent szerszy. Celowaliśmy prosto w niego: zbyt małego, by zapłonąć, zbyt odległego, żeby odbijać odległe Słońce, zbyt ciężkiego na gazowego olbrzyma, zbyt lekkiego na brązowego karła.

— A kiedy to się pojawiło? — Bates ścisnęła w dłoni gumową piłeczkę, aż pobielały jej knykcie.

— Szpilka na częstotliwości rentgenowskiej pojawia się podczas obserwacji na mikrofalach w siedemdziesiątym szóstym. — Sześć lat przed Ognistym Deszczem. — Nigdy niepotwierdzona, niezaobserwowana ponownie. Jak rozbłysk karła klasy L, tylko że powinno być tam coś dużego, żeby wywołać taki efekt, a niebo w tym miejscu jest ciemne. Unia Astronomiczna nazywa to „statystycznym artefaktem”.

Brwi Szpindla zbliżyły się do siebie jak tokujące gąsienice.

— Co się zmieniło?

Sarasti uśmiechnął się, nie otwierając ust.

— Po Deszczu w metabazie robi się trochę… tłoczno. Wszyscy nerwowo szukają wskazówek. Po wybuchu Burnsa-Caulfielda… — mlasnął gardłowo — …okazuje się, że taki szpic może spowodować subkarzeł, jeśli magnetosferze nada się wystarczający moment.

— A co nadało ten moment? — zapytał Bates.

— Nie wiadomo.

Na stole piętrzyły się warstwy statystycznych danych, a Sarasti szkicował rys historyczny: nawet po precyzyjnym namierzeniu i skupieniu uwagi połowy świata, obiekt umykał wszystkim poszukiwaniom, z wyjątkiem najintensywniejszych. Nałożono jedno na drugie tysiąc zdjęć z teleskopu, przepuszczono przez kilkanaście filtrów, dopiero wtedy coś wyłoniło się z szumu, tuż poniżej progu trzech metrów i granicy pewności. Przez większość czasu nawet nie traktowano tego, jak coś realnego, lecz probabilistyczną zjawę, dopóki Tezeusz nie zbliżył się wystarczająco, żeby funkcja falowa skolapsowała. Kwantowa cząstka, ważąca tyle, co dziesięć Jowiszy.

Ziemscy kartografowie nazywali ją Big Benem. Wykresy z analiz rezyduów pokazały ją zaraz po minięciu przez Tezeusza orbity Saturna. Dla każdego innego statku takie odkrycie byłoby bezprzedmiotowe — nikt inny, dokonawszy go w połowie drogi, nie miałby dość paliwa na cokolwiek, poza długą i przygnębiającą pętlą powrotną. Lecz cienki, nieskończenie rozciągnięty przewód paliwowy Tezeusza sięgał aż do Słońca — mógł więc zawrócić, jak to się mówi, prawie w miejscu. Zmieniliśmy kurs we śnie, a ciąg Ikara śledził nasze ruchy, jak kot ofiarę, zasilając nas z szybkością światła.

I oto przylecieliśmy.

— Niezły fuks — burknął Szpindel.

Bates po drugiej stronie stołu machnęła dłonią. Piłeczka przepłynęła mi nad głową. Usłyszałem, jak odbija się od pokładu; („nie od pokładu”, poprawiło coś we mnie, „od poręczy”).

— Czyli zakładamy, że kometa była umyślną przynętą.

Sarasti kiwnął głową. Piłeczka z powrotem wpłynęła rykoszetem w moje pole widzenia, wysoko i na chwilę zniknęła za wiązką przewodów kręgosłupa, zapętlając się w słabej grawitacji bębna w jakąś kompletnie nieintuicyjną parabolę.

— Więc chcą, żebyśmy dali im spokój.

Sarasti złożył dłonie i odwrócił się do niej.

— To byś zalecała?

Chciałaby.

— Nie, panie kapitanie. Mówię tylko, że skonstruowanie Burnsa-Caulfielda pochłonęło dużo czasu i zasobów. Ten, kto go zbudował, ewidentnie ceni sobie anonimowość i dysponuje technologią do jej ochrony.

Piłeczka odbiła się ostatni raz i pokolebała z powrotem ku mesie. Bates na wpół wyskoczyła z krzesła (na chwilę zawisając) i ledwo zdążyła ją złapać. Jej ruchy dalej miały w sobie coś z nieporadności nowo narodzonego zwierzaka, trochę od Coriolisa, trochę od resztek zesztywnienia. I tak znaczny postęp, jak na cztery godziny. Reszta ludzi dopiero nauczyła się chodzić.

— Może dla nich nie był to specjalny problem, nie? — rozmyślał na głos Szpindel. — Może to było tak, jak splunąć.

— W takim razie, ksenofobi czy nie, na pewno rozwinięci są o wiele bardziej. Nie ma co się spieszyć z kontaktem.

Sarasti wrócił do kipiącej grafiki.

— Czyli co?

Bates ugniatała piłeczkę czubkami palców.

— Głupszy przodem. Może nasz supernowoczesny zwiad w pasie Kuipera został popisowo spieprzony, ale tu nie musimy lecieć na ślepo. Wysłać automaty, po różnych wektorach. Wstrzymać się z bliższym podejściem, przynajmniej dopóki się nie dowiemy, czy to wróg, czy przyjaciel.

James pokręciła głową.

— Gdyby byli wrogo usposobieni, napakowaliby Świetliki antymaterią. Albo wysłali jeden duży obiekt zamiast sześćdziesięciu tysięcy małych, żeby zderzenie nas załatwiło.

— Świetliki oznaczają tylko początkową ciekawość — powiedziała Bates. — Kto wie, czy spodobało im się to, co zobaczyli?

— A może ta cała teoria o odwróceniu uwagi jest gówno warta?

Odwróciłem się, przez moment wystraszony. Słowa wyartykułowały usta James, ale wypowiedziała je Sascha.

— Jak chcesz siedzieć w ukryciu, to nie urządzasz, kurwa, pokazu fajerwerków — ciągnęła. — Jak nikt cię nie szuka, to nie trzeba odwracać uwagi, a nikt cię nie szuka, jak nie rzucasz się w oczy. Skoro byli tacy ciekawi, to mogliby po cichu przemycić kamerę szpiegowską.

— Ryzykując wykrycie — powiedział łagodnie wampir.

— Jukka, głupio mi to mówić, ale Świetliki niezupełnie były niewi…

Sarasti otworzył usta i zaraz je zamknął. W głębi szczęknęły zaostrzone zęby. Tam, gdzie powinien mieć oczy, od osłony odbijała się rzutowana na stół grafika, wijące się polichromowe zniekształcenia.

Sascha zamilkła.

— Zamiast w niewykrywalność idą w szybkość. Zanim zareagujesz, już mają, co chcieli — kontynuował Sarasti. Mówił spokojnie, cierpliwie, dobrze odżywiony drapieżnik tłumaczący reguły gry ofiarom, które naprawdę powinny to dawno wiedzieć: im dłużej trzeba was tropić, tym większą macie szansę na ucieczkę.

Lecz Sascha już uciekła. Jej powierzchnie rozproszyły się jak stado spłoszonych szpaków; następne otwarcie ust Susan James i odezwała się już ona sama:

— Jukka, Sascha wie, jaki jest obowiązujący paradygmat. Obawia się tylko, że on może być mylny.

— Ma jakiś inny, za który da się go przehandlować? — zainteresował się Szpindel. — Bardziej wypasiony? Z dłuższą gwarancją?

— Nie wiem — westchnęła James. — Chyba nie. Ale to… to po prostu dziwne, że aktywnie chcą nas wprowadzać w błąd. Miałam nadzieję, że są tylko… No. — Rozłożyła ręce. — Zresztą, to pewnie nic takiego. Jeśli uda nam się odpowiednio przedstawić, na pewno dalej będą chcieli rozmawiać. Musimy tylko być ostrożniejsi, może…