Выбрать главу

Sarasti wstał z krzesła i nachylił się nad nami.

— Wchodzimy. To, co wiemy, jest argumentem przeciwko dalszym opóźnieniom — powiedział.

Bates zmarszczyła brwi i z powrotem cisnęła piłeczkę na orbitę.

— Panie kapitanie, wiemy tylko, że przed nami pojawił się emiter Oasy. Nawet nie wiadomo, czy ktoś tam jest.

— Jest — oznajmił Sarasti. — I spodziewa się, że przylecimy.

Przez parę sekund nikt się nie odzywał. W ciszy strzeliły czyjeś stawy.

— Eee… — zaczął Szpindel.

Sarasti, nie patrząc, wyciągnął rękę i chwycił powracającą piłeczkę Bates.

— Cztery godziny i czterdzieści osiem minut temu Tezeusza namierzył laser. Odpowiedzieliśmy identycznym sygnałem. Nic. Sonda poleciała pół godziny przed naszym przebudzeniem. Nie wchodzimy na ślepo, ale nie czekamy. Już nas widzą. Im dłużej czekamy, tym większe jest ryzyko jakiegoś przeciwdziałania.

Popatrzyłem na ciemny, pozbawiony cech charakterystycznych wypełniacz na stole: jest większy od Jowisza, a nawet go jeszcze nie widzimy. Coś skrytego w cieniu tej masy właśnie sobie sięgnęło i nonszalancko, niewyobrażalnie precyzyjnie prztyknęło nas w nos promieniem lasera.

Gra nie będzie wyrównana.

Szpindel zadał pytanie, które chodziło po głowach nam wszystkim:

— Cały czas o tym wiedziałeś i teraz to mówisz?

Tym razem Sarasti wyszczerzył zęby. Jakby w dolnej części twarzy otworzyła mu się rana.

Może drapieżniki tak mają. Po prostu muszą pobawić się ofiarą.

* * *

Nawet nie do końca chodziło o sam wygląd. Tak, wydłużone kończyny, blada skóra, kły i rozbudowana żuchwa rzucały się w oczy, były obce, ale nie niepokoiły, nie przerażały. Nawet oczy nie. Oczy kotów i psów też połyskują w ciemności i wcale się od tego nie wzdrygamy.

Nie chodziło o wygląd. Chodziło o sposób poruszania.

Chyba coś w odruchach. W sposobie układania kończyn. Długie, gibkie, jak u modliszki — tak, że wiedziałeś, że mogą sięgnąć i cię chwycić z drugiego końca pokoju, gdy tylko im się zachce. Kiedy Sarasti na mnie patrzył — naprawdę patrzył, gołym okiem, niefiltrowanym przez osłonę — pół miliona lat topniało w okamgnieniu. Nie miało znaczenia, że wymarł. Zaszliśmy tak daleko, żeby wskrzeszać dawne koszmary, by nam służyły… to też nic nie znaczyło. Geny nie dają się nabrać. Wiedzą, czego się bać.

Oczywiście, tego trzeba doświadczyć osobiście. Robert Paglino znał teorię wampirów do poziomu molekularnego, ale nawet mając w głowie wszystkie te techniczne specyfikacje, naprawdę tego nie czuł.

Zadzwonił do mnie, zanim wylecieliśmy. Nie spodziewałem się; odkąd ogłoszono listę załogi, nasze zegarki blokowały połączenia od wszystkich osób niewpisanych explicite na listę kontaktów. Zapomniałem, że mam na niej Paga. Nie rozmawialiśmy od czasów Chelsea. Nawet nie myślałem, że kiedykolwiek się do mnie odezwie.

A jednak się odezwał.

— Człowiek z kapsuły.

Uśmiechnął się — nieśmiały gest przyjaźni.

— Fajnie cię widzieć — powiedziałem, bo ludzie tak mówią w podobnych sytuacjach.

— Wiesz, zobaczyłem twoje nazwisko w obiegu. Wysoko poszedłeś jak na zwyklaka.

— Nic takiego.

— Guzik prawda. Jesteś awangardą ludzkiej rasy. Naszą pierwszą, ostatnią i jedyną nadzieją w starciu z nieznanym. Facet, pokazałeś im. — Uniósł pięść i potrząsnął nią, triumfując w moim zastępstwie.

„Pokazanie im” stało się fundamentem życia Roberta Paglino. I naprawdę mu się udało — przezwyciężył ułomność naturalnego urodzenia, modernizując się i poprawiając, pomogła mu w tym także pospolita drapieżność. W świecie, gdzie bezprecedensowa liczba ludzi stała się zbędna, obaj zachowaliśmy zeszłowieczny status pracującego specjalisty.

— Czyli wampir będzie ci rozkazywał — stwierdził potem. — Jakkolwiek na to patrzeć, lekarstwo gorsze od choroby.

— To chyba dla wprawy. Zanim natkniemy się na prawdziwych wrogów.

Roześmiał się. Nie umiałem określić, dlaczego. Ale i tak odwzajemniłem uśmiech.

Naprawdę dobrze było go widzieć.

— A jakie one są? — zapytał.

— Wampiry? Nie mam pojęcia. Wczoraj poznałem pierwszego.

— No i?

— Trudno się go czyta. Czasem wydaje się nieświadomy otoczenia, jakby przebywał… we własnym świecie.

— O, jest świadomy, i to jak. Są tak szybcy, że aż strach. Wiesz, że potrafią ogarnąć myślą naraz obie perspektywy sześcianu Neckera?

Termin obił mi się o uszy. Poszukałem podpowiedzi i zobaczyłem znajomą miniaturkę, szkielet kostki:

Już kojarzyłem: dwuznaczne złudzenie. Zacieniowaną ściankę widzimy czasem z przodu, a czasem z tyłu. Patrzysz i przełączasz sobie perspektywę.

— My widzimy tak albo tak — mówił Pag. — Wampiry: na oba sposoby naraz. Masz pojęcie, jaką przewagę im to daje?

— Przynajmniej dwukrotną.

— Punkt dla ciebie. Ale wiesz, to nie ich wina, że w małych populacjach cechy neutralne się utrwalają.

— No, nie wiem, nie powiedziałbym, że Skaza Krzyżowa jest neutralna.

— Na początku była. Ile kątów prostych masz w przyrodzie? Zresztą nieważne. — Machnął lekceważąco ręką. — Liczy się, że potrafią coś, co dla ludzi jest neurologiczną niemożliwością. Patrzą na świat z kilku punktów równocześnie, panie Kapsuła. My musimy coś rozpracowywać krok po kroku, a oni to widzą, nawet nie muszą o tym myśleć. Widzisz, nie ma takiego zwyklaka, który ot tak, z głowy, wymieniłby ci wszystkie liczby pierwsze od jednego do miliarda. W dawnych czasach tylko niektórzy autystycy to potrafili.

— On nigdy nie używa czasu przeszłego — mruknąłem.

— Co? A, to. — Pag kiwnął głową. — On nie doświadcza czasu przeszłego. Dla nich to po prostu jeszcze jeden wątek. Oni nie pamiętają rzeczy, ale je powtórnie przeżywają.

— Coś jak powypadkowe retrospekcje?

— No, nie takie traumatyczne. — Skrzywił się. — Przynajmniej nie dla nich.

— Widzę, że to twój ostatni konik. Wampiry?

— Słuchaj, człowieku z lodówki, wampiry to konik przez duże K dla każdego, kto ma w CV coś na „neuro”. Ja tylko przygotowuję parę prac z histologii. Receptory rozpoznające wzorce, charakterystyki „meksykańskiego kapelusza”, filtry nagrody-nieistotności. W gruncie rzeczy chodzi o te oczy.

— Jasne. — Zawahałem się. — Trochę człowieka peszą.

— No, kurna. — Pag porozumiewawczo skinął głową. — Ten tapetum lucidum, ten odblask. Straszny. — Potrząsnął głową, na nowo ogarnięty wspomnieniem.

— Nigdy żadnego nie spotkałeś — domyśliłem się.

— Znaczy, na żywo? Oddałbym za to lewe jajco. A bo?

— To nie chodzi o odblask, tylko… — Szukałem pasującego słowa. — Raczej o zachowanie.

— Taaa — powiedział po chwili. — Czasem po prostu trzeba być na miejscu, nie? Dlatego ci zazdroszczę, panie Kapsuła.

— Nie zazdrość.

— Ja muszę. Nawet jeśli nigdy nie spotkacie tych, co wysłali Świetliki, masz, Jezu, jedną na milion okazję badać tego… jak mu tam, Sarastiego.

— Mnie to na nic. U mnie w papierach jedyne „neuro” jest w karcie medycznej.

Zaśmiał się.

— W każdym razie, jak mówiłem, zobaczyłem twoje nazwisko na pierwszych stronach i pomyślałem: wiesz co, ten gość za parę miesięcy wylatuje, chyba nie można już czekać, aż on zadzwoni pierwszy.

Minęły prawie dwa lata.