Выбрать главу

— Myślałem, że się nie przebiję. Że masz mnie na czarnej liście — dodał.

— Nie. Nigdy nie miałem.

Jednak spuścił wzrok i zamilkł.

— Ale do niej to trzeba było wtedy zadzwonić — powiedział w końcu.

— Wiem.

— Ona umierała. Powinieneś…

— Nie było czasu.

Dał kłamstwu wisieć przez chwilę między nami.

— No, w każdym razie — powiedział w końcu — chciałem ci tylko życzyć powodzenia. — To też niezupełnie było prawdą.

— Dzięki. Doceniam.

— Skop obcym dupę. Jeśli ją mają.

— Pag, nas będzie pięć osób. Dziewięć z rezerwowymi. Mało jak na armię.

— Takie powiedzenie, mój bratni ssaku. Zakopać topór wojenny. Chrzanić torpedy. Ułagodzić Węża.

Wywiesić białą flagę, pomyślałem.

— Pewnie jesteś zajęty — dodał. — No to…

— Wiesz co, a chciałbyś się spotkać? W realu? Dawno nie byłem w QuBicie.

— Chętnie, człowieku z kapsuły. Ale ja jestem w Mankoyi. Takie warsztaty z klejenia genów.

— Jesteś tam fizycznie?

— Ścisła czołówka badań. I staroświeckie nawyki.

— No to szkoda.

— Dobra, dam ci już spokój. Chciałem tylko… wiesz…

— Dzięki — powtórzyłem.

— No to… żegnaj — powiedział Robert Paglino. Jak się zastanowić, to właśnie po to zadzwonił.

Pomyślał, że następnej okazji nie będzie.

* * *

Pag obwiniał mnie, że z Chelsea tak się skończyło. No i dobrze. Ja jego — że tak się zaczęło.

Poszedł w neuroekonomię przynajmniej częściowo dlatego, że kumpel z dzieciństwa na jego oczach zmienił się w człowieka z kapsuły. Ja z grubsza z tego samego powodu wylądowałem na Syntezie. Nasze drogi rozeszły się i nie za często widywaliśmy się na żywo; ale dwadzieścia lat po tym, jak dla niego zmaltretowałem grupkę dzieciaków, Robert Paglino nadal był moim najlepszym i jedynym przyjacielem.

— Musisz porządnie odtajać — powiedział. — A ja znam kobietę nadającą się w sam raz do użycia rękawic kuchennych, żeby cię wyjąć z piekarnika.

— To chyba przykład najgorszego użycia metafory w historii ludzkiego języka — odparłem.

— Ale, Kapsuło, serio. Przyda ci się ktoś taki. Taka, ta… przeciwwaga, która przesunie cię trochę ku wygodnej medianie. Rozumiesz.

— Nie, Pag. Nie rozumiem. Kto to? Jakaś kolejna neuroekonomistka?

— Neuroestetyk — odpowiedział.

— Jest jeszcze na to rynek? — Nie wyobrażałem sobie. Po co płacić za poprawienie zgodności z drugą połową, skoro posiadanie „drugiej połowy” totalnie wyszło z mody?

— Nie za bardzo — przyznał Pag. — Ona w sumie już przestała się tym zajmować. Ale warsztat jeszcze ma, i to jaki. Jest bardzo tigmotaktyczna. Uznaje tylko kontakty osobiste, twarzą w twarz.

— No, nie wiem, Pag. To wygląda jak praca.

— Ale nie twoja. Ona na pewno będzie łatwiejsza w obejściu niż te cholerne składane osobowości, którym służysz za rzecznika. Jest bystra, seksowna i elegancko mieści się w jednym odchyleniu standardowym, no, poza tym skrzywieniem w stronę osobistych kontaktów. Ale to nie tyle zboczenie, ile uroczy fetysz. W twoim przypadku mógłby nawet mieć terapeutyczny wpływ.

— Gdybym chciał pójść na terapię, znalazłbym sobie terapeutę.

— Prawdę mówiąc, tym ona też się trochę zajmuje.

— Taak? — Po chwili zapytałem wbrew sobie: — I dobra jest?

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów.

— Aż tak dobry to nikt nie jest. Zresztą nie o to chodzi. Pomyślałem sobie, że byście zaskoczyli. Akurat ona nie zniechęciłaby się twoimi problemami z intymnością.

— Może nie zauważyłeś, ale dzisiaj wszyscy mają problemy z intymnością. — Nie mógł nie zauważyć, populacja malała od dziesiątków lat.

— Taki eufemizm. Chodziło mi o twoją ogólną awersję do kontaktów z ludźmi.

— Czyli nazywanie ciebie człowiekiem to eufemizm?

Wyszczerzył zęby.

— To inna sprawa. Mamy przeszłość.

— Dzięki. Nie skorzystam.

— Za późno. Już jedzie na umówione miejsce.

— Umó… wiesz co, Pag, dupek z ciebie.

— Największy na świecie.

I tak właśnie znalazłem się w realu, w klubie na południe od Beth and Bear, w natarczywej bliskości innych ludzi. Światło, przyćmione i dyskretne, wydobywało się spod foteli i krawędzi stołów. Chromatyka, przynajmniej tego wieczoru, była wyzywająco długofalowa. Lokal, gdzie zwyklaki mogą udawać, że widzą w podczerwieni.

I przez chwilę udawałem, taksując kobietę w narożnej loży: tyczkowata, choć ładna, współbrzmiało w niej z pół tuzina grup etnicznych, a żadna nie wybijała się ponad tło. Coś świeciło na policzku, słabiutkie szmaragdowe staccato na tle ogólnego przesunięcia ku czerwieni. Włosy unosiły się rozwianą hebanową chmurą nad głową; zbliżając się, zauważyłem pobłyskujące w tym nimbusie nitki metalu, podłączone do generującego złudzenie nieważkości generatora elektrostatycznego. W normalnym świetle krwistoczerwona barwa jej skóry na pewno przesunie się z powrotem ku modnemu kajmakowemu odcieniowi bezkompromisowego mieszańca.

Była atrakcyjna, jak wszyscy w takim świetle; im dłuższa fala, tym gorsza ostrość. Nie bez powodu w sekshotelikach nie montuje się jarzeniówek.

Nie nabierzesz się na to, powtórzyłem sobie.

— Chelsea — odezwała się. Mały palec trzymała na jednej z zagłębionych w stole ładowarek. — Dawniej neuroestetyczka, obecnie pasożyt na Gospodarce Ciała, dzięki genom i nowym rodzajom maszyn.

Poblask na policzku leniwie zatrzepotał jaskrawymi skrzydłami — tatuaż, bioluminescencyjny motylek.

— Siri — odpowiedziałem. — Niezależny syntetyk, pokorny sługa genów i maszyn, które zrobiły z ciebie pasożyta.

Machnęła ku pustemu fotelowi. Usiadłem, analizując układ przede mną, opracowując najlepszą taktykę szybkiego, acz dyplomatycznego pożegnania. Kontur jej ramion powiedział mi, że lubi światłobrazy, choć wstydzi się do tego przyznać. Jej ulubionym artystą jest Monahan. Uważa się za naturalną dziewczynę, bo od wielu lat poprzestaje na chemicznych pobudzaczach libido, a przecież modyfikacja synaptyczna byłaby dużo prostsza. Rozkoszuje się własną niespójnością: kobieta, której warsztat zawodowy zajmuje się edycją samych myśli, ona zaś nie ufa nawet dehumanizującym telefonom. Od urodzenia uczuciowa, od urodzenia obawiająca się nieodwzajemnionego uczucia i zawzięcie niepozwalająca, by to ją przed czymkolwiek powstrzymało.

Patrzyła na mnie i coś jej się podobało. Tego też się trochę bała.

Wskazała dłonią moją część stołu. Panele świeciły łagodnym szafirem, dysonansem na tle wszechogarniającej czerwieni. Przypominały odciski rozcapierzonych palców.

— Dobry towar. Dodatkowa grupa hydroksylowa w pierścieniu, czy coś w tym stylu.

Masówka neurofarmowa specjalnie mnie nie rusza, robi się ją dla ludzi, którzy mają więcej mięcha w głowie. Dla pozoru pogładziłem jeden z paneli i ledwo coś wyczułem.

— Czyli syntetyk. Tłumaczy Niezrozumiałe Niezainteresowanym.

Uśmiechnąłem się na ten sygnał.

— Bardziej pomost między ludźmi, którzy dokonują odkryć, a tymi, co zbierają pochwały.

Odwzajemniła uśmiech.

— A jak to się w ogóle robi? Wszystkie te zoptymalizowane płaty czołowe, przebudowy — no wiesz, skoro nie da się ich zrozumieć, to jak ty to robisz?

— Dobrze jest uważać wszystkich innych za niezrozumiałych. Ma się doświadczenie. — No właśnie. To powinno wymusić przyzwoity dystans.