Выбрать главу

Maksima słabej emisji radiowej na trzydziestu jeden i czterystu metrach. Zewnętrzna warstwa atmosfery bogata w metan i amoniak; obfitość litu, wody, tlenku węgla. Wodorosiarczek amonu i zasadowe halogenki mieszają się lokalnie w wirowych chmurach. W wyższych warstwach słabe zasady. Teraz to było widać nawet z Tezeusza, a nasz próbnik zszedł na tyle nisko, że widział już nie dysk, lecz ażur — wklęsłą, ciemną ścianę kipiącą warstwami czerwieni i brązu, z niewyraźnymi plamami antracenu i pirenu.

Na wprost nas oblicze Bena osmalił jeden z miriadów meteorytów; przez chwilę wydało mi się, że widzę nawet maleńki ciemny punkcik w jego rdzeniu, ale nagły szum porysował obraz. Bates cicho zaklęła. Wizja rozmazała się, potem poprawiła, gdy próbnik zmienił ton głosu na wyższą częstotliwość. Nie mogąc przekrzyczeć jazgotu na długich falach, przemówił laserem.

A i tak się zacinał. Wycelowanie promienia na zmienną odległość w granicach miliona kilometrów nie powinno w ogóle stanowić problemu: nasze trajektorie były znanymi parabolami, nasza pozycja względna nieskończenie przewidywalna w dowolnym czasie t. Lecz ślad meteorytu na obrazie skakał i polatywał, jakby ktoś co chwila minimalnie wytrącał promień lasera z linii. Rozżarzony gaz zamazywał szczegóły; wątpliwe zresztą, czy nawet idealnie stabilny obraz zapewniłby jakieś ostre krawędzie, których mogłoby się chwycić ludzkie oko. A jednak. Coś w nim było nie tak, w tej maleńkiej czarnej kropce pośrodku blednącej jaskrawości. Jakaś prymitywna część umysłu uparcie odmawiała nazwania tego naturalnym.

Obraz podskoczył jeszcze raz, rozbłysnął czernią i nie wrócił.

— Poszła z dymem — zameldowała Bates. — Szpila na końcu. Jakby trafiła na spiralę Parkera, ale taką z porządnie ciasnym gwintem.

Nie musiałem przywoływać podpowiedzi. Wyraz twarzy, nagłe zmarszczki między brwiami mówiły jasno: miała na myśli pole magnetyczne.

— Było… — zaczęła i zamilkła, gdy w ConSensusie wyskoczyła liczba. — 11,2 tesli.

— Jasna cholera — szepnął Szpindel. — Naprawdę?

Sarasti mlasnął gdzieś w głębi gardła i gdzieś w głębi statku. Chwilę później zaserwował nam replay, ostatnie parę sekund pomiarów powiększone, wygładzone, z poprawionym kontrastem, od światła widzialnego po głęboką podczerwień. Ten sam spowity płomieniem ciemny okruch, za nim płonąca smuga. Pociemniało, gdy odbił się od gęstszej atmosfery w dole i na nowo nabrał wysokości. Smuga cieplna zblakła niemal od razu. Jej rozżarzony rdzeń wzniósł się z powrotem w przestrzeń, jak stygnący węgielek. Z przodu miał stożkowaty lejek, rozdziawiony jak paszcza. Jajowaty tułów zniekształcały krępe płetwy.

Ben podskoczył i raz jeszcze zniknął.

— Meteoryty — rzuciła sucho Bates.

Po tym wszystkim nie miałem poczucia wielkości. Mógł to być zarówno owad, jak i asteroida.

— Duże to było? — wyszeptałem, ułamek sekundy przed pojawieniem się odpowiedzi na wszczepce: czterysta metrów wzdłuż osi.

I znów oglądaliśmy Bena z bezpiecznej odległości, ciemny, niewyraźny dysk pośrodku przedniego wizjera Tezeusza. Pamiętałem jednak zbliżenie: skrząca się kula ognia z czarnym rdzeniem; twarz pocięta ranami i dziobami, nieustannie ranna, nieustannie się gojąca.

Tych urządzeń były tam tysiące.

Tezeusz zadygotał wzdłuż osi. Był to tylko hamujący impuls ciągu, ale przez chwilę wyobrażałem sobie, że wiem, jak się czuje.

* * *

Zabezpieczyliśmy się na wszystkie strony i podeszliśmy jeszcze raz.

Tezeusz, włączając ciąg na dziewięćdziesiąt osiem sekund, odsunął się, wchodząc na potężny łuk, który mógł przy niewielkim wysiłku zmienić się w orbitę — albo szybki i dyskretny przelot obok, gdyby okolica okazała się zbyt nieprzyjazna. Niewidoczny strumień z Ikara przesunął się na lewą burtę, rozpraszając w czasoprzestrzeni swój wytrwały potok energii. Nasz wielki jak miasto parasol grubości jednej cząsteczki zwinął się i spakował, do czasu aż statek znów poczuje pragnienie. Zasoby antymaterii natychmiast zaczęły spadać — tym razem byliśmy żywi i mogliśmy to obserwować. Ubytek był nieznaczny, ale nagłe pojawienie się na wyświetlaczu minusa miało w sobie coś niepokojącego.

Mogliśmy dalej trzymać się tego sznurka, zostawić w strumieniu telematerii boję, żeby odbijała energię ku nam. Susan James zdziwiła się, że tego nie zrobiliśmy.

— Zbyt ryzykowne — powiedział lakonicznie Sarasti.

Szpindel nachylił się ku James.

— Po co podsuwać komuś jeszcze jeden cel do strzelania, nie?

Wysłaliśmy przed siebie kolejne próbniki, na zbyt krótkiej smyczy i ze zbyt małym zapasem paliwa na coś więcej niż tylko krótki przelot i autodestrukcję. Nie potrafiły oderwać oczu od wirujących wokół Big Bena maszyn. Tezeusz też się w nie wpatrywał, z daleka, ale bardziej przenikliwie. Jednakże nurkowie, nawet jeśli wiedzieli, że na nich patrzymy, całkiem nas ignorowali. Śledziliśmy ich lot aż do zniknięcia, obserwowaliśmy pętle wzdłuż miliona parabol o milionie kątów. Nie widzieliśmy, żeby kiedykolwiek się zderzyły — czy to ze sobą, czy z kotłowaniną kamieni wokół równika Bena. Każde perygeum nurkowało na moment w atmosferę; tam zapalały się, zwalniały i przyspieszały z powrotem w kosmos, z tylnymi dyszami żarzącymi się zakumulowanym ciepłem.

Bates pobrała z ConSensusa obraz, zaznaczyła przód i podpisała: naddźwiękowy silnik strumieniowy.

W niecałe dwa dni zarejestrowaliśmy ich niemal czterysta tysięcy. To chyba była większość — potem krzywa nowych obserwacji spłaszczyła się, dążąc do jakiejś teoretycznej asymptoty. Większość orbit była szybka i znajdowała się blisko Bena, Sarasti wyrysował jednak rozkład częstotliwości — według niego niektóre sięgały aż do Plutona. Mogliśmy siedzieć tu latami, a i tak od czasu do czasu złapać jeszcze jakiegoś płaskonosa powracającego z dalekiej wyprawy w próżnię.

— Te szybsze osiągają na ostrym zakręcie ponad pięćdziesiąt g — zauważył Szpindel. — Mięso tyle nie wytrzyma. Według mnie są bezzałogowe.

— Mięso daje się wzmacniać — stwierdził Sarasti.

— Jak ktoś ma w środku takie rusztowanie, można równie dobrze przestać się chrzanić i nazwać go maszyną.

Morfometrię powierzchni miały całkiem jednolitą. Czterysta tysięcy nurków i każdy identyczny. Nawet jeśli był między nimi jakiś dyrygujący resztą samiec alfa, optycznie nie dało się go odróżnić.

Którejś nocy — przynajmniej według pokładowej miary — zwabiony cichutkim piskiem torturowanej elektroniki zaszedłem do bąbla obserwacyjnego. Unosił się w nim Szpindel, obserwując nurków. Zamknął pokrywy, zasłonił gwiazdy i zbudował sobie na ich miejscu przytulne analityczne gniazdko. Po całej kopule rozlewały się wykresy i okienka, jakby nie wystarczała im wirtualna przestrzeń w jego głowie. Taktyczne informacje oświetlały go ze wszystkich stron, zamieniając w jaskrawy patchwork migotliwych tatuaży.

Człowiek Ilustrowany.

— Mogę wejść? — zapytałem.

Odburknął coś, najpewniej w stylu: tak, ale nie narzucaj się.

W kopule, oprócz pisku, który mnie tu sprowadził, było słychać syk i stukot ulewnego deszczu.

— Co to jest?

— Magnetosfera Bena. — Nie podniósł wzroku. — Ładna, nie?

Syntetycy na służbie nie mają zdania — pozwala to zminimalizować wpływ obserwatora. Tym razem pozwoliłem sobie na drobne odstępstwo.