Выбрать главу

— Szum jest fajny. Ale tych pisków mogłoby nie być.

— Kpisz sobie? Komisarzu, to muzyka sfer niebieskich. Jest piękna. Jak dawny jazz.

— Też mi nigdy specjalnie nie pasował.

Wzruszył ramionami i przykręcił górny rejestr, tak by pozostał tylko szmer deszczu. Utkwił rozbiegany wzrok w jakiejś zawiłej grafice.

— Chcesz newsa do swoich notatek?

— Pewnie.

— No to masz. — Kiedy wskazywał, światło odbijało się od jego rękawiczki sterującej, opalizując jak skrzydła ważki: widmo absorpcyjne w zapętlonym szeregu czasowym. W piętnastosekundowym przedziale wypiętrzały się i spłaszczały, wypiętrzały i spłaszczały jaskrawe szczyty.

Podpowiedzi mówiły tylko coś o długościach fal i angstremach.

— Co to takiego? — zapytałem.

— Pierdy nurków. Te typki plują do atmosfery skomplikowanymi związkami organicznymi.

— Jak skomplikowanymi?

— Ciężko powiedzieć. Na razie. Wątłe ślady, a poza tym rozpraszają się ot tak. Wiemy przynajmniej, że to cukry i aminy. Może białka. Może coś jeszcze.

— Może życie? Mikroorganizmy? Obcy uskuteczniają terraformowanie?

— Zależy, jak definiujesz życie, nie? — powiedział Szpindel. — Tam nawet Deinococcus za długo by nie pożył. Ale tej atmosfery jest dużo. Jeśli chcą ją całkiem zmienić przez takie bezpośrednie posiewy, nie powinni się specjalnie spieszyć.

— A gdyby, to chyba o wiele szybciej szłoby przy samopowielających się posiewach. Dla mnie to coś jak życie — dodałem.

— A dla mnie to coś jak rolnicze opryski. Jebańcy zmieniają tę gazową kulę w plantację ryżu większą od Jowisza. — Uśmiechnął się nerwowo. — Ktoś ma niezły apetycik, co? Człowiek się zastanawia, czy aby nasze siły nie są troszeczkę za małe…

* * *

Na następnym spotkaniu odkrycia Szpindla były gwoździem programu.

Wampir przedstawił nam podsumowanie, rzucając na stół wizualne pomoce naukowe.

— Von-neumannowski, samopowielający się agent z selekcją typu r. Nasiono przypływa i rodzi ślizgacze, które pozyskują surowiec z pasa akrecyjnego. Trochę zakłóceń w orbitach, ten pas jeszcze się nie ustabilizował.

— Nie widzieliśmy, żeby któryś ze stada coś rodził — wtrącił Szpindel. — Jakieś ślady fabryki?

Sarasti pokręcił głową.

— Może już ją opuścili. Zdekompilowali. Albo może przy optymalnym N stado przestaje się mnożyć.

— To dopiero buldożery — stwierdziła Bates. — Potem przyjdą lokatorzy.

— I to sporo, nie? — dodał Szpindel. — Parę rzędów wielkości przewagi liczebnej.

— Ale pewnie za sto lat, co najmniej — zauważył James.

Sarasti mlasnął.

— Czy te ślizgacze budują świetliki? Albo Burnsa-Caulfielda?

Pytanie było retoryczne, ale Szpindel i tak odpowiedział:

— Nie widzę możliwości.

— Czyli ktoś inny. Ktoś, kto już tu jest.

Przez chwilę nikt nic nie mówił. Topologia James tasowała się i przeobrażała w ciszy; gdy znów otworzyła usta, na czele stał ktoś nieuchwytnie młodszy.

— Skoro budują tutaj dom, ich środowisko zupełnie nie przypomina naszego. To optymistyczne.

Michelle. Synestetka.

— Białka. — Wyraz oczu Sarastiego za osłoną był nieodgadniony. Pokrewna biochemia. Mogą nas zjeść.

— Kimkolwiek są, nawet nie potrzebują do życia słońca. Nasze terytoria i zasoby nie nakładają się, nie ma podstaw do konfliktu. Nie ma powodu, żebyśmy nie mogli w spokoju koegzystować.

— Z drugiej strony — rzucił Szpindel — z technologii wynika wojowniczość.

Michelle cicho prychnęła.

— Owszem, według klaki teoretyków historii, którzy w życiu nie spotkali obcego. Może uda nam się udowodnić, że się mylą. — W jednej chwili zniknęła, jej emocje rozproszyły się jak miecione wietrznym wirem liście i zastąpiła ją Susan James, zadając pytanie:

— Może po prostu ich zapytamy?

— Zapytamy? — zdziwiła się Bates.

— Jest tam czterysta tysięcy maszyn. Skąd wiadomo, że nie rozmawiają?

— Słyszelibyśmy — powiedział Szpindel. — To automaty.

— Nie zaszkodzi ich kontrolnie spingować, tak dla pewności.

— Nawet jeśli są inteligentne, wcale nie muszą mówić. Język i inteligencja nawet na Ziemi wcale nie są za mocno skorelo…

James przewróciła oczyma.

— Może by przynajmniej spróbować? Po to tu jesteśmy. Przynajmniej ja. Tylko wysłać jakiś cholerny sygnał.

Po chwili piłkę przejęła Bates.

— Według teorii gier to słaby ruch, Suze.

— Teorii gier. — W jej ustach zabrzmiało to jak brzydkie słowo.

— Najlepsza strategia to wet za wet. Oni coś wysłali, my odpowiedzieliśmy. Piłka jest po ich stronie i jeśli wyślemy jeszcze jeden sygnał, może za bardzo się odsłonimy.

— Znam te zasady. Wynika z nich, że jeśli druga strona już nigdy nie przejmie inicjatywy, przez resztę misji ignorujemy się nawzajem, bo teoria gier mówi, że nie chcemy zrobić wrażenia, że się napraszamy.

— Ta reguła obowiązuje tylko wobec nieznanych graczy — wyjaśniła pani major. — Im więcej się dowiemy, tym więcej będziemy mieli alternatyw.

James westchnęła.

— No, tylko widzicie… wy wszyscy przylecieliście tu z założeniem, że to będą wrogowie. Jakby prosty sygnał powitalny od razu miał sprawić, że się na nas rzucą.

Bates wzruszyła ramionami.

— Tylko ostrożność ma sens. Może i jestem trepem, ale nie mam specjalnej ochoty wkurwiać czegoś, co ot tak skacze sobie od gwiazdy do gwiazdy i terraformuje superjowisze. Chyba nie muszę nikomu przypominać, że z Tezeusza żaden okręt wojenny.

Powiedziała „nikomu”, ale chodziło o Sarastiego. On, skupiony na własnym horyzoncie, nie odpowiedział. W każdym razie nie na głos; ale jego płaszczyzny przemówiły całkiem innym językiem.

„Na razie”, powiedziały.

* * *

Swoją drogą Bates miała rację. Oficjalnie Tezeusz był obwieszony sprzętem do badań, nie do walki. Nasi władcy bez wątpienia woleliby mieć obok ładunku naukowego także atomówki i działa akceleracyjne, ale zasady bezwładności nie zmieni nawet teleprzekaźnik z paliwem. Uzbrojony prototyp konstruowałoby się dłużej; potężniejszy, objuczony ciężką artylerią, przyspieszałby wolniej. Nasi mocodawcy zdecydowali, że czas liczy się bardziej niż uzbrojenie. W razie konieczności, fabrykatory, dysponując czasem, mogą zbudować wszystko co potrzeba. Oczywiście, wyprodukowanie od zera działa akceleracyjnego trochę potrwa, może trzeba będzie obrabować z surowca jakąś miejscową asteroidę, ale da się to zrobić. Zakładając, że wrogowie, przez wzgląd na fair play, zechcą poczekać.

Tylko jakie są szanse, że nawet nasza najlepsza broń coś wskóra przeciwko inteligentnym istotom, które potrafią zrobić Ognisty Deszcz? Jeśli Nieznany jest nieprzyjazny, jesteśmy skazani na porażkę, obojętne co zrobimy. Nieznany jest bowiem na wyższym poziomie technologicznego zaawansowania — niektórzy twierdzą, że wskutek tego jest z definicji wrogi. Z technologii wynika wojowniczość, utrzymują.

Teraz, kiedy to nie ma znaczenia, powinienem to chyba wyjaśnić. Pewnie już dawno zdążyliście zapomnieć.

Dawno, dawno temu żyły sobie trzy plemiona. Optymiści, czczący świętego Drake’a i Sagana, wierzyli w kosmos kipiący od dobrodusznych istot inteligentnych — duchowych braci potężniejszych i bardziej oświeconych od nas, wielkie galaktyczne braterstwo, w którego szeregi pewnego dnia awansujemy. „Oczywiste”, mówili Optymiści, „że podróże kosmiczne sugerują oświecenie, trzeba dla nich bowiem opanować potężną, niszczącą energię. Każda rasa, która nie umie wznieść się ponad własne drapieżne instynkty, zanim nauczy się pokonywać międzygwiezdne przestrzenie, dawno zdąży się unicestwić”.