Naprzeciw Optymistów siedzieli Pesymiści, klękający przed podobiznami świętego Fermiego i paru świętych mniejszego kalibru. Pesymiści wyobrażali sobie samotny wszechświat pełen martwych skał i prokariotycznej mazi. „Szanse są po prostu znikome”, upierali się. „Zbyt wiele samotnych ciał niebieskich, za silne promieniowanie, zbyt wiele nadmiernie ekscentrycznych orbit. To istny cud, że istnieje choć jedna Ziemia; liczyć na więcej znaczy porzucić rozum i paść ofiarą manii religijnej. Przecież wszechświat ma już czternaście miliardów lat; gdyby w galaktykach roiło się od inteligentnych istot, dawno by do nas dotarły”.
W punkcie równoodległym od tych dwóch szczepów siedzieli Historycy. W kwestii prawdopodobieństwa pojawienia się inteligentnych, podróżujących po kosmosie istot pozaziemskich nie mieli za wiele przemyśleń. „Ale jeśli ktoś taki istnieje”, mówili, „nie będzie po prostu inteligentny. Będzie wredny”.
Ten wniosek czasem wydaje się banalny. Czymże w końcu jest ludzka historia, jeśli nie szeregiem coraz potężniejszych technologii biorących pod but wszystkie poprzednie? Ale nie chodziło tu wyłącznie o ludzką historię, czy o niesportową przewagę, jaką narzędzia dają jednej ze stron — uciemiężeni przyswajają sobie nowoczesną broń równie łatwo jak ciemiężcy, jeśli da im się choćby minimalną okazję. Nie, prawdziwa kwestia to: skąd w ogóle wzięły się te narzędzia? Główny problem: po co w ogóle są narzędzia?
Według Historyków narzędzia mają tylko jeden ceclass="underline" przemocą nadać wszechświatowi nienaturalny kształt. Traktują naturę jak wroga, z definicji są buntem przeciwko zastanemu porządkowi. W przyjaznym środowisku technologia karleje, w kulturze rządzonej wiarą w naturalną harmonię nigdy nie rozkwita. Po co wymyślać reaktory termojądrowe, jeśli żyjesz w przyjemnym klimacie i masz pod dostatkiem jedzenia? Po co budować twierdze, jeśli nie masz wrogów? Po co zmieniać świat, który w niczym ci nie zagraża?
Ludzka cywilizacja także jeszcze do niedawna miała sporo odgałęzień. Nawet na początku XXI wieku parę izolowanych plemion ledwo co osiągnęło etap kamienia łupanego. Inne poprzestały na rolnictwie. Jeszcze innych nie satysfakcjonowało nic, dopóki nie rozprawią się z naturą, kolejnych — dopóki nie nauczą się budować miast w kosmosie.
W końcu jednak wszyscy się zatrzymywali. Każda nowa technologia tratowała poprzednie, wspinała się na jakąś asymptotę, gdzie spoczywała na laurach i kończyła postęp — aż wreszcie moja własna matka zapakowała się jak larwa do plastra miodu, ugłaskana przez maszyny, odarta z motywacji przez samozadowolenie.
Lecz historia nigdy nie twierdziła, że każdy musi zatrzymać się tam, gdzie my. Sugerowała tylko, że ci, którzy się zatrzymali, nie muszą już walczyć o przeżycie. Mogą istnieć inne, piekielne światy, gdzie najlepsza ludzka technologia natychmiast się załamie, gdzie środowisko nadal jest wrogiem, gdzie przeżyją tylko wojujący ostrzejszymi narzędziami i potężniejszymi imperiami. A tam zagrożenia nie będą trywialne. Zła pogoda i naturalne katastrofy albo cię zabijają, albo nie, a kiedy je pokonasz — lub się przystosujesz — tracą znaczenie. Nie, jedyne czynniki środowiskowe, które wciąż się liczą, to takie, które potrafią kontratakować, wymyślają nowe strategie przeciwdziałające twoim, zmuszają wrogów do wspinania się coraz wyżej tylko po to, by przeżyć. W ostatecznym rozrachunku liczy się tylko inteligentny wróg.
A skoro najlepsze zabawki naprawdę lądują w rękach tych, którzy nie zapomnieli, że życie w rzeczy samej jest aktem wojny z inteligentnym przeciwnikiem, to co powinniśmy myśleć o rasie, której maszyny podróżują między gwiazdami?
Ten argument był dość klarowny. Mógłby nawet zapewnić Historykom zwycięstwo — gdyby takie debaty kiedykolwiek rozstrzygała logika i gdyby znudzona publiczność dawno nie ogłosiła Fermiego zwycięzcą na punkty. Lecz dla większości ludzi paradygmat Historyków był po prostu za brzydki, zbyt darwinowski, a poza tym mało kogo już ta kwestia obchodziła. Co z tego, że jakaś bryła ziemi nad Erydanem w Wielkiej Niedźwiedzicy ma tlenową atmosferę? I tak jest czterdzieści trzy lata świetlne stąd i się nie odzywa; jeśli pragniesz latających kandelabrów i mesjaszy z innych planet, możesz sobie zamówić ich do woli w Niebie. A jeżeli potrzebujesz testosteronu i ćwiczeń strzeleckich, możesz wybrać zaświaty pełne paskudnych, bardzo kiepsko celujących obcych. Gdy zaś z twoim światopoglądem kłóci się już sama myśl o pozaziemskiej inteligencji, eksploruj sobie wirtualną galaktykę pełną pustych nieruchomości, czekającą, gotową na przyjęcie przechodzących akurat tamtędy bogobojnych ziemskich pielgrzymów.
Tam jest wszystko, kosztem zaledwie piętnastu minut majstrowania i gniazda na karku. Po co męczyć się w ciasnych i śmierdzących klitkach prawdziwych statków kosmicznych, żeby obejrzeć osad brudu na Europie?
I tym przewidywalnym sposobem powstało czwarte plemię, niebiański zastęp zatriumfował nad pozostałymi: Plemię, które Ma Gdzieś. Nie mieli pojęcia, co począć, gdy pojawiły się Świetliki.
Wysłali więc nas, a z nami — w spóźnionym hołdzie dla mantry Historyków — także żołnierza, na wszelki wypadek. Bardzo wątpliwe, czy jakiekolwiek dziecko Ziemi może się równać z rasą posiadającą międzygwiezdną technologię, gdyby okazała się nieprzyjazna. Sam jednak dobrze wiedziałem, że obecność Bates jest uspokajająca przynajmniej dla pozostałych ludzi w załodze. Jeśli już koniecznie musisz walczyć bez broni z rozjuszonym tyranozaurem o czterocyfrowym IQ, nie zaszkodzi mieć u boku wyszkolonego specjalisty od wojny.
W najgorszym razie będzie umiała wystrugać ostry kij z jakiegoś drzewa, które się napatoczy.
— Przysięgam, jeśli obcy nas wszystkich zeżrą, podziękujemy za to Kościołowi Teorii Gier — powiedziała Sascha.
Znalazła w kambuzie cegiełkę kuskusu. Ja przyszedłem tam po kofeinę. Byliśmy w zasadzie sami; reszta załogi rozproszyła się, od kopuły po fabrykator.
— To lingwiści z niej nie korzystają? — Wiedziałem, że niektórzy tak.
— My nie. — A reszta to dyletanci. — Teoria gier ma jeden problem: zakłada, że gracze racjonalnie działają we własnym interesie. A ludzie po prostu nie są racjonalni.
— Kiedyś tak zakładała — przyznałem. — Dzisiaj uwzględnia się neurologię społeczną.
— Ludzką neurologię społeczną. — Odgryzła kawałek cegiełki i dodała z ustami pełnymi pszennego grysiku: — Tylko do tego nadaje się teoria gier. Dla graczy racjonalnych i ludzkich. Możemy sobie do woli zgadywać, czy to będzie miało którąś z tych cech. — Machnęła ręką, pokazując jakiegoś czającego się za grodzią archetypowego obcego.
— Ma swoje ograniczenia — zgodziłem się z nią. — Ale po prostu korzysta się z narzędzi, które są pod ręką.
Sascha parsknęła.
— Czyli jeśli nie uda ci się skombinować porządnego projektu, budujesz swój wymarzony dom na podstawie zbiorku zbereźnych limeryków.
— No, może nie. — Po chwili, mimo woli biorąc to do siebie, dodałem: — Mnie się jednak przydała. Nie zgadłabyś chyba w czym.
— Tak? Na przykład?
— Przy urodzinach — odparłem i od razu tego pożałowałem.
Sascha przestała przeżuwać. Coś jej w oczach błysnęło, potem zamigotało, jakby pozostałe osobowości nadstawiały uszu.