Выбрать главу

— No mów — rzuciła.

Czułem, że słucha cała Banda.

— Nic takiego, naprawdę. Taki przykład.

— No powiedz nam. — Sascha przechyliła głowę James.

Wzruszyłem ramionami. Nie było sensu robić z tego nie wiadomo czego.

— Wiesz, według teorii gier nie powinno się nikomu mówić, kiedy ma się urodziny.

— Nie rozumiem.

— To przegrywające otwarcie. Po nim nie ma wygrywającej strategii.

— Jak to, strategii? Chodzi o urodziny.

Dokładnie to samo powiedziała Chelsea, kiedy jej tłumaczyłem. „Posłuchaj”, mówiłem, „załóżmy, że mówisz wszystkim, kiedy to jest, a potem nic się nie dzieje. To prawie jak policzek”.

„A załóżmy, że wyprawiają ci urodziny”, odparła Chelsea.

„Wtedy nie wiesz, czy robią to szczerze, czy twoje wcześniejsze działanie skłoniło ich, z poczucia winy, do obchodzenia święta, o którym woleliby nie pamiętać. Za to, jeśli nikomu nie powiesz i nikt nie przyjdzie, nie ma powodu się martwić, bo w końcu przecież nikomu nie powiedziałaś. A jeżeli już ktoś zaprosi cię na drinka, wiesz, że to szczere — nikt nie zadawałby sobie trudu, by się dowiedzieć, kiedy masz urodziny — a potem obchodzić ich — gdyby naprawdę cię nie lubił”.

Banda oczywiście o wiele lepiej łapała takie rzeczy. Nie musiałem tłumaczyć tego słownie: mogłem wziąć kawałek ConSensusa i narysować macierz wypłat, „mówić / nie mówić” w kolumnach, „życzenia / brak życzeń” w wierszach, a w samych kratkach niepodważalna czarno-biała logika zysków i strat. Matematyka dowodzi niezbicie: jedyną wygrywającą strategią jest tajemnica. Tylko głupek mówi, kiedy ma urodziny. Sascha popatrzyła na mnie.

— Pokazywałeś to komuś? — zapytała.

— Pewnie. Mojej dziewczynie.

Jej brwi się uniosły.

— Miałeś dziewczynę? Prawdziwą?

Kiwnąłem głową.

— Raz.

— To znaczy, po tym, jak jej to pokazałeś.

— No tak.

— Aha. — Jej wzrok powędrował z powrotem ku macierzy. — Bo jestem ciekawa, Siri. Jak zareagowała?

— Właściwie prawie wcale. Z początku. Potem się śmiała.

— Jakaś dobra kobieta. — Sascha pokręciła głową. — Ja bym cię rzuciła w sekundę.

* * *

Mój conocny zdrowotny spacer wzdłuż kręgosłupa statku — wspaniały lot jak ze snu, z jednym stopniem swobody. Płynąłem przez włazy i korytarze, rozpościerałem ręce i wirowałem w delikatnym tornado bębna. Bates biegała wokół mnie, odbijając piłeczkę od grodzi i pojemników, wyciągając się, by złapać ją po odbiciu, lecącą torem zakrzywionym w wirowej pseudograwitacji. Gdy mijałem schodki, piłeczka odbiła się od nich rykoszetem i zniknęła, przez ucho igielne między kryptą a mostkiem słyszałem przekleństwa pani major.

Wyhamowałem tuż przed kopułą, zatrzymany dochodzącymi z przodu cichymi głosami.

— Jasne, że są piękne — szeptał Szpindel. — Przecież to gwiazdy.

— Chyba nie jestem pierwszą osobą, której to pokazujesz.

— Dopiero drugą. Ale umówiłem się z Misz.

— Nic nie mówiła.

— Nie musi ci mówić wszystkiego. Zapytaj ją.

— Posłuchaj: może ty nie, ale ja biorę supresory popędu.

— Same kosmate myśli, Suze. Eros to tylko jeden rodzaj miłości, nie? Starożytni Grecy znali cztery.

— Taaa. — To już ewidentnie nie była Susan. — Można się było domyślić, że dla ciebie wzorem jest banda sodomitów.

— Kurwa, Sascha. Proszę tylko o parę minut w cztery oczy z Misz, zanim znów zaczniesz strzelać z bicza…

— Icusiu, to też moje ciało. Będziesz mi mydlił oczy moim własnym mydłem?

— Ja tylko chcę pogadać, okej? W cztery oczy. To tak wiele?

Usłyszałem, jak Sascha nabiera powietrza.

I jak wypuszcza je Michelle.

— Przepraszam, młody. Wiesz jak to jest z Bandą.

— Dzięki Bogu. Całkiem jakby jakaś społeczna kontrola wpadała za każdym razem, gdy zechcę z tobą porozmawiać.

— Chyba masz szczęście, że oni w ogóle cię lubią.

— A ja nadal uważam, że powinnaś zorganizować zamach stanu.

— Zawsze przecież możesz się do nas wprowadzić.

Dobiegł mnie szelest ciał w bliskim kontakcie.

— Jak się czujesz? — zapytał Szpindel. — Wszystko dobrze?

— W porządku. Chyba już się przyzwyczaiłam, że znowu żyję. A ty?

— Ja jestem łamagą, obojętne, ile czasu poleżę w trumnie.

— Ale działasz skutecznie.

— No cóż, merci, staram się jak mogę.

Krótkie milczenie. Tezeusz cichutko nucił sam do siebie.

— Mama miała rację — powiedziała Michelle. — Są przepiękne.

— A co widzisz, kiedy na nie patrzysz? To znaczy…

— Są… kłujące — odrzekła Michelle. — Kiedy kręcę głową, czuję jakby po mojej skórze przesuwały się falami bardzo cieniutkie igiełki. Ale to w ogóle nie boli. Trochę elektryzuje. Przyjemne.

— Szkoda, że nie umiem tego tak poczuć.

— Interfejs masz. Wystarczy zamiast do kory wzrokowej podpiąć kamerę do płata ciemieniowego.

— Ale to mi powie tylko, jak maszyna czuje obraz dotykiem, a nie, jak ty.

— Isaacu Szpindel. Romantyk z ciebie.

— Nie.

— Ty nie chcesz wiedzieć. Chcesz, żeby to było tajemnicą.

— Może nie zauważyłaś, że tajemnic mamy tu aż nadto.

— Tak, ale nie możemy nic na to poradzić.

— To się zaraz zmieni. Za chwilę będziemy wszyscy zapracowani na amen.

— Myślisz?

— Liczę na to — powiedział Szpindel. — Na razie tylko podglądamy z odległości, nie? Mogę się założyć, że zrobi się dużo ciekawiej, kiedy podejdziemy bliżej i zaczniemy grzebać patykiem.

— Może dla ciebie. Tu musi się znaleźć coś biologicznego, przy tylu związkach organicznych.

— No pewnie. Ja będę je osłuchiwać, a ty z nimi rozmawiać.

— Możliwe, że nie. Mama nie zgodzi się z tobą nawet za milion lat, ale z tym językiem miałeś rację. Kiedy się przyjrzeć, widać, że język jest półśrodkiem. Jakby się chciało opowiadać sny sygnałami dymnymi. Imponujące osiągnięcie, chyba najbardziej ze wszystkiego, co potrafi ciało, ale nie zamienisz zachodu słońca w ciąg pomruków, nie tracąc czegoś po drodze. Ogranicza nas. Może to, co tam siedzi, w ogóle go nie używa.

— Myślę jednak, że tak.

— Od kiedy? Przecież to ty cały czas przypominasz, jaki nieefektywny jest język.

— Tylko, kiedy chcę ci się dostać pod skórę. A kiedy do spodni, to zupełnie inna bajka. — Roześmiał się z własnego żartu. — A serio, to czego by używali? Telepatii? Nie obejrzysz się, a siedzisz po uszy w hieroglifach. Co więcej, dekodujesz je w rekordowym czasie.

— Miły jesteś, ale wiesz co? Ja nie potrafię nawet zdekodować połowy tego, co mówi Jukka. — Michelle zamilkła na chwilę. — Czasami zbija mnie z tropu.

— Ciebie i jeszcze siedem miliardów ludzi.

— No. Wiem, że to głupie, ale kiedy go nie widać, jakaś część umysłu mimo woli zastanawia się, gdzie się schował. A kiedy stoi przede mną, sama mam ochotę się schować.

— Nie jego wina, że dostajemy gęsiej skórki na jego widok.

— Wiem. Ale morale to specjalnie nie poprawia. Co to za geniusz wymyślił, żeby mianować wampira dowódcą?

— A gdzie byś go posadziła? Wolałabyś jemu wydawać rozkazy?

— I to nie tylko jego sposób poruszania się. Mówienia też. Coś w nim jest nie tak.

— Wiesz, że…

— Nie chodzi nawet o czas teraźniejszy czy te gardłowe głoski. On… no, sam wiesz, jak on gada. Lakonicznie.