Выбрать главу

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, mam nadzieję, że nie.

* * *

Gigantyczny piankowy cukierek walnął Tezeusza w bok. „Dół” zakołysał się jak wahadło. Szpindel po drugiej stronie bębna jęknął jak oparzony; ja, w mesie, tłukąc naczynie z gorącą kawą, omal nie oparzyłem się naprawdę.

To już, pomyślałem. Podeszliśmy za blisko i kontratakują.

— Co się, kur…

Na wspólnej linii coś zamigotało, gdy podłączała się Bates z mostka.

— Włączył się główny napęd. Zmieniamy kurs.

— Na jaki? Gdzie? Czyj rozkaz?

— Mój — odparł Sarasti, pojawiając się ponad nami.

Nikt się nie odezwał. Przez właz od rufy do bębna dobiegały zgrzyty. Zajrzałem do schematu alokacji zasobów Tezeusza. Fabrykator przestawiał się na masową produkcję domieszkowanej ceramiki.

Ekrany przeciw promieniowaniu. Prymitywne, ciężkie i solidne, nie to co kontrolowane pola magnetyczne, na których zwykle polegaliśmy.

Z namiotu wyszła zaspana Banda.

— Co się, kurwa, dzieje? — utyskiwała Sascha.

— Popatrz. — Sarasti zawładnął ConSensusem i zatrząsł nim.

To była nawałnica, a nie odprawa: studnie grawitacyjne i tory orbit, symulacje odkształceń i naprężeń w burzach amoniaku i wodoru, stereoskopowe obrazy planet zakopane pod stertami nakładek, od gamma po radio. Widziałem punkty przegięcia, siodłowe i niestabilnej równowagi. Widziałem wykreślone w pięciu wymiarach katastrofy zagięć. Moje dodatki natężały się, próbując obrócić tą informacją; mój białkowy półmóżdżek starał się z wysiłkiem zrozumieć co z niej wynika.

Coś się przed nami skrywało, i to na widoku.

Pas akrecyjny Bena dalej rozrabiał. Nie było tego widać na pierwszy rzut oka — Sarasti nie musiał liczyć toru każdego kamyka, góry i planetozymala, żeby odkryć prawidłowość, ale prawie. I ani on sam, ani sumując inteligencję z Kapitanem, nie byli w stanie wytłumaczyć tych trajektorii wyłącznie skutkiem jakiegoś dawnego zakłócenia. To nie był po prostu opadający kurz, lecz kurz, którego część maszerowała na dół do taktu czegoś, co nawet teraz sięgało spod chmur i ściągało te okruchy z orbity.

I nie wszystkie kamienie trafiały do atmosfery. Wzdłuż równika Ben nieustannie migotał od uderzeń meteorytów — o wiele słabszych niż jaskrawe tory ślizgaczy i niknących w okamgnieniu — ale charakterystyka ich częstotliwości nie kleiła się z liczbą spadających skał. Całkiem jakby od czasu do czasu jakiś kawał skały przeskakiwał do równoległego wszechświata.

Albo w tym coś go łapało. Coś, co okrążało równik Bena w czterdzieści godzin, prawie ocierając się o atmosferę. Coś niewidocznego w świetle widzialnym, podczerwieni i radarze. Coś, co pozostałoby czystą hipotezą, gdyby ślizgacz przypadkiem nie wyrysował za nim swego śladu — a Tezeusz akurat nie patrzył.

Sarasti dał to na środek: jasna smuga biegnąca skośnie przez wieczną noc Bena, w połowie drogi przeskakująca o stopień czy dwa na lewo, a tuż przed zgaśnięciem wracająca z powrotem. Na stop-klatce było widać zamrożony promień światła, którego odcinek ktoś wyciął i przesunął o włos w bok.

Odcinek o długości dziewięciu kilometrów.

— Maskują się — powiedziała z podziwem Sascha.

— Niezbyt dobrze. — Bates ukazała się w dziobowym włazie i popłynęła zgodnie z obrotem bębna. — Wyraźny artefakt refrakcyjny. — W połowie odległości od pokładu chwyciła za schody i skracając oś, wykorzystała moment obrotowy, żeby się wyprostować i oprzeć stopami o stopnie. — Czemu go wcześniej nie zauważyliśmy?

— Bo nie ma podświetlenia — podsunął Szpindel.

— To nie chodzi tylko o tę smugę. Popatrz na chmury. — I rzeczywiście, Ben w tle był tak samo delikatnie przesunięty. Bates zeszła na pokład i podeszła do stołu konferencyjnego. — Powinniśmy to dostrzec już dawno.

— Inne sondy nie widzą tego artefaktu — powiedział Sarasti. — A ta podchodzi pod większym kątem. Dwadzieścia siedem stopni.

— Względem czego? — zapytała Sascha.

— Linii — mruknęła Bates. — Między nami a nimi.

Na ekranie wszystko było jak na dłoni: Tezeusz spadał wzdłuż oczywistego łuku, ale wypuszczane przez nas sondy nie męczyły się manewrami Hohmanna — leciały prosto w dół, prawie nie zakrzywiając kursu, wszystkie w ramach paru stopni od pojęciowej prostej łączącej Bena z Tezeuszem.

Oprócz jednej. Poleciała pod większym kątem i wykryła oszustwo.

— Im dalej od naszego kursu, tym lepiej widać nieciągłość — zanucił Sarasti. — Na torze prostopadłym do naszego pewnie jest całkiem oczywista.

— Czyli znaleźliśmy się w ślepym punkcie? Zobaczymy to coś, kiedy zmienimy kurs?

Bates pokręciła głową.

— Sascha, ślepy punkt się rusza. On nas…

— Śledzi — syknęła Sascha. — Skurwysyn.

Szpindel drgnął.

— Czyli co to jest? Ta fabryczka ślizgaczy?

Piksele na stop-klatce zaczęły pełzać. Z burzliwych wirów i zawijasów atmosfery Bena wyłoniło się coś ziarnistego i niewyraźnego. Pełne krzywych, ostrych szpiców, bez jednej gładkiej krawędzi — trudno powiedzieć, na ile było realne, a na ile stanowiło fraktalne powielenie obrazu chmur pod spodem. Ogólna sylwetka miała jednak kształt torusa, albo raczej zbioru mniejszych, postrzępionych kształtów ułożonych w nierówny pierścień. I była wielka. Te dziewięć kilosów przesuniętej smugi ledwo drasnęło jej obwód, całość rozciągała się na czterdzieści do pięćdziesięciu stopni. To coś, schowane w cieniu dziesięciu Jowiszy miało prawie trzydzieści kilometrów średnicy.

W trakcie podsumowania Sarastiego przestaliśmy przyspieszać. Dół wrócił na swoje miejsce. Ale my nie. Nasze wahanie — chciałabym a boję się — należało już do przeszłości; zmierzaliśmy prosto do celu i chrzanić torpedy.

— Wiecie co, to coś ma trzydzieści kilosów średnicy — zauważyła Sascha. — I jest niewidzialne. Może powinniśmy podchodzić do tego trochę ostrożniej?

Szpindel wzruszył ramionami.

— Gdybyśmy umieli odgadywać motywy wampirów, nie byłyby nam potrzebne, nie?

Na ekranach wykwitło coś nowego. Histogramy częstotliwości i wykresy spektralne eksplodowały z płaskich linii w przesuwające się górzyste krajobrazy — chór w paśmie widzialnego światła.

— Modulowany laser — zameldowała Bates.

— Stamtąd? — zapytał Szpindel.

Bates kiwnęła głową.

— Od razu, jak tylko ich zdemaskowaliśmy. Niezła synchronizacja.

— Niebezpieczna — powiedział Szpindel. — Skąd mogą wiedzieć?

— Zmieniliśmy kurs. Idziemy prosto na nich.

Świetlny krajobraz tańczył i pukał w okienko.

— Cokolwiek to jest, mówi do nas — stwierdziła Bates.

— No dobra — usłyszeliśmy znajomy głos. — Trzeba koniecznie się przywitać.

Susan James wróciła na miejsce kierowcy.

* * *

Byłem jedynym stuprocentowym widzem.

Każdy robił, co umiał. Szpindel przepuszczał uzyskaną przez Sarastiego niewyraźną sylwetkę przez kolejne filtry, próbując wycedzić z jej konstrukcji choćby odrobinę biologii. Bates porównywała morfometrykę zamaskowanego artefaktu i ślizgaczy. Sarasti patrzył na nas wszystkich z góry i myślał wampirzymi myślami, głębszymi niż cokolwiek, co mogłoby nam przyjść do głowy. Ale to wszystko były sztuczne zajęcia. Na środku sceny znajdowała się Banda Czworga, pod doświadczonym dowództwem Susan James.