Выбрать главу

Oczywiście, jeśli wiesz — jeżeli zapomnisz o wyglądzie, a przyjrzysz się ruchom, zapomnisz o mięsie i przypatrzysz się topologii — nigdy tych osób nie pomylisz. Każdy tik twarzy był obserwacją, każda pauza w rozmowie mówiła obu stronom o wiele więcej niż słowa. Widziałem, jak osobowości James w okamgnieniu się rozpadają i jednoczą. Uniesiony w uśmiechu kącik ust Szpindla wyraźnie mówił o nieufności wobec Amandy Bates. Do kogoś znającego język głośno przemawiało każde drgnienie fenotypu.

— A gdzie… — skrzeknęła James i kaszlnęła, machnąwszy rachityczną rączką ku ziejącej pustką trumnie Sarastiego, ostatniej w rzędzie.

Wargi Szpindla rozwarły się, tworząc wąską szparkę.

— Poszedł do fabryki. Każe statkowi zrobić trochę ziemi, żeby mieć na czym leżeć.

— Pewnie łączy się z Kapitanem. — Bates oddychała głośniej niż mówiła, pneumatyka bowiem, wciąż na nowo ucząca się pojęcia oddychania, wywoływała tylko suche szelesty.

— Przecież można tutaj — stwierdził James.

— Wysrać też się można tutaj — zachrypiał Szpindel. — Ale niektóre rzeczy robi się na osobności, nie?

Niektóre rzeczy zachowuje się też dla siebie. Pod spojrzeniem wampira większość zwyklaków czuła się nieswojo — Sarasti, zawsze grzeczny, dokładnie z tego powodu unikał kontaktu wzrokowego — ale jego topologia miała jeszcze inne powierzchnie, tak samo ssacze i tak samo czytelne. Może więc przez wzgląd na mnie nie ujawniał się? Może chciał dochować tajemnicy?

Bo Tezeusz niewątpliwie nią był.

* * *

Zawiózł nas już na dobre piętnaście j.a. do celu, gdy coś go spłoszyło. Zarzucił na północ jak przestraszony kot i zaczął się piąć w górę — wychodząc szaleńczym pędem 3 g z płaszczyzny ekliptyki, tysiąc trzysta ton bezwładności walczące z pierwszą zasadą dynamiki. Opróżnił cysterny, wyżarł do zera masę substratową, w parę godzin roztrwonił stuczterdziestodniowy zapas paliwa. Potem długi zjazd przez otchłań, długie lata skąpstwa, porównywanie ciągu każdej sztuki antyprotonu z oporem, jaki powstanie przy wyławianiu go z próżni. Teleportacja to nie czary — promień Ikara nie mógł nam wysłać samej antymaterii, którą generował, lecz wyłącznie jej kwantową specyfikację. Surowiec Tezeusz musiał odcedzać z pustki po jednym jonie. Przez długie mroczne lata radził sobie samą siłą bezwładności, chomikując wszystkie połknięte atomy. A potem pstryk, lasery jonizujące omiatają przestrzeń przed dziobem, rozłożony szeroko kolektor Bussarda hamuje pęd. Zwolnił, obciążony kwadrylionem protonów, napełnił brzuch i znów nas rozpłaszczył. Leciał na ciągu niemal do momentu naszego wskrzeszenia.

Odtworzenie tych kroków było proste — każdy mógł zajrzeć do ConSensusa i obejrzeć kurs statku. Ale skąd taki właśnie kurs — to inna kwestia. Na pewno wszystko okaże się na poreanimie. Nie my pierwsi ruszamy w podróż z zapieczętowanymi instrukcjami, a gdybyśmy koniecznie musieli je znać, to już byśmy znali. I tak jednak zastanawiałem się, kto zablokował dostęp do logów modułu łączności. Pewnie kontrola naziemna. Albo Sarasti. Albo i sam Tezeusz, czemu nie. Łatwo się zapominało, że sercem statku była kwantyczna Sztuczna Inteligencja. Pozostawała w tle, pielęgnowała nas, niosła i przenikała nasze życie, dyskretna jak nierzucający się w oczy Bóg, i tak jak Bóg nigdy nie odbierała rozmów.

Oficjalnym pośrednikiem był Sarasti. Kiedy statek przemawiał — mówił do niego — a Sarasti tytułował go „kapitanem”.

Jak my wszyscy.

* * *

Dał nam cztery godziny na dojście do siebie. Mnie ponad trzy zajęło samo wyjście z krypty. Mózg już uruchomił większość synaps, ale ciało — wciąż chłonące płyny jak gąbka — nadal bolało przy każdym ruchu. Wymieniłem osuszone woreczki z elektrolitami na świeże i ruszyłem ku rufie.

Piętnaście minut do włączenia rotacji. Pięćdziesiąt do odprawy poreanimacyjnej. W sam raz dość czasu, żeby ci, którzy wolą spać pod grawitacją, zataszczyli swoje graty do bębna i zajęli przydziałowe 4,4 metra kwadratowego podłogi.

Mnie grawitacja — czy też jej odśrodkowa namiastka — nie pociągała. Swój namiot rozbiłem w 0 g, jak najbliżej rufy, wtulony w przednią ścianę wyrzutni prawego wahadłowca. Nadął się jak ropień na grzbiecie Tezeusza, mały, klimatyzowany bąbel atmosfery w ciemnej otchłannej próżni pod pancerzem statku. Rzeczy miałem tyle co nic; przyklejenie ich do ścian zajęło mi trzydzieści sekund, kolejne trzydzieści — zaprogramowanie atmosfery namiotu.

Potem wybrałem się na wycieczkę. Po pięciu latach przyda się trochę ruchu.

Najbliżej miałem do rufy, więc od niej zacząłem — od przegrody oddzielającej napęd od ładunku. W samym środku grodzi rufowej wykwitała bąblem pojedyncza, zaplombowana klapa. Kanał serwisowy za nią wił się pomiędzy maszynerią, której lepiej nie dotykać ludzkimi rękoma. Gruby, nadprzewodzący torus kolektora; za nim wachlarz czułek, rozwiniętych teraz w niezniszczalną bańkę mydlaną mogącą pomieścić całe miasto i zwróconych ku słońcu, by chwytać słabiutkie kwantowe iskierki strumienia antymaterii Ikara. Dalej kolejne osłony, potem reaktor telematerii, gdzie z surowego wodoru i rafinowanej informacji wyczarowywał się żar trzysta razy gorętszy od słońca. Zaklęcia znałem — rozbijanie i dekonstrukcja antymaterii, teleportacja kwantowych numerów seryjnych — ale i tak widziałem magię w tym, że tak szybko pokonaliśmy tak wielką odległość. Każdy by widział.

Może poza Sarastim.

Wokół mnie ta sama magia pracowała w niższej temperaturze, mając mniej ulotny ceclass="underline" na grodzi tłoczyła się gromada wypustów i dozowników. Niektóre zadławiłyby się moją pięścią, inne połknęłyby mnie w całości. Fabrykator Tezeusza potrafił zrobić wszystko, od sztućców po pulpity sterownicze. Dać mu odpowiednią górę materii, a zbudowałby nawet drugiego Tezeusza, choć w wielu drobnych kawałkach i po bardzo długim czasie. Niektórzy zastanawiali się, czy zrobiłby i drugą załogę, choć zapewniano nas, że to niemożliwe. Nawet ta maszyneria nie miała tak delikatnych palców, żeby zrekonstruować parę bilionów synaps w objętości ludzkiej czaszki. Przynajmniej na razie.

Ja w to wierzyłem. Nigdy nie wysłaliby nas kompletnych, gdyby mieli tańszą alternatywę.

Ruszyłem w stronę zapieczętowanego włazu. Kiedy odwróciłem się do niego tyłem, prawie widziałem dziób Tezeusza, bez przeszkód sięgając wzrokiem aż po maleńką tarczę strzelecką, trzydzieści metrów przede mną. Całkiem jak wielki, wytłaczany celownik w odcieniach bieli i szarości: koncentryczne kręgi śluz idealnie pośrodku każdej grodzi. Wszystkie otwarte na oścież, nonszalancko lekceważące kodeksy bezpieczeństwa poprzednich generacji. Moglibyśmy je pozamykać, gdybyśmy chcieli i poczuli się od tego lepiej. I tyle — naszych szans nie poprawiłoby to ani o jotę. W razie problemów zatrzasną się na długie milisekundy, zanim ludzkie zmysły się zorientują, że coś jest nie tak. Nie są nawet komputerowo sterowane. Części ciała Tezeusza mają odruchy.

Odepchnąłem się od ściany rufowej — krzywiąc się od bólu naciąganych zastałych ścięgien — i popłynąłem ku przodowi, zostawiając fabrykator za sobą. Swobodę ruchów ograniczyły mi na chwilę dwa włazy, przejścia do wahadłowców Scylla i Charybda. Za nimi kręgosłup rozszerzał się w falisty, poszerzający się walec, który miał dwa metry średnicy i — przynajmniej w tej chwili — jakieś piętnaście długości. Wzdłuż niego biegły dwie bliźniacze drabiny; przednia gródź była upstrzona wypukłymi śluzami wielkości studzienek kanalizacyjnych. Większość nich wychodziła po prostu na ładownię. Parę było uniwersalnymi śluzami, gdyby ktoś zechciał się wybrać na spacer pod pancerz. Jedna wychodziła na mój namiot. Druga cztery metry dalej, na namiot Bates.