Z trzeciej, tuż przy dziobowej grodzi, wyszedł na światło Jukka Sarasti, jak długi biały pająk.
Gdyby był człowiekiem, od razu wiedziałbym, kogo widzę — cała jego topologia pachniała mordercą. Ale nie umiałbym się domyślić, choćby z grubsza, liczby ofiar, tak był pozbawiony wyrzutów sumienia. Zabicie setki ludzi nie splamiłoby jego powierzchni bardziej niż utłuczenie owada; poczucie winy zbierało się na nim w krople i spływało, jak woda na wosku.
Lecz Sarasti nie był człowiekiem, był całkiem innym zwierzęciem, i u niego te ludobójcze refrakcje mówiły tylko „drapieżca”. Miał takie skłonności, urodził się z nimi — czy kiedykolwiek im uległ, to sprawa między nim a kontrolą naziemną.
„Może dali ci trochę swobody”, mógłbym mu powiedzieć. „Może wpisali to sobie w koszty. Jesteś przecież niezbędny dla powodzenia misji. Według mnie na pewno zawarli z tobą jakiś układ. Jesteś tak niesamowicie bystry, musisz wiedzieć, że nie ożywialiby cię, gdybyś nie był im potrzebny. Już kiedy rozbili twój zbiornik, wiedziałeś, że masz przewagę w negocjacjach. Tak to działa, Jukka? Ty zbawiasz świat, a goście trzymający smycz zgadzają się przymykać oczy?”.
Jako dziecko czytałem opowieści o drapieżnikach z dżungli paraliżujących ofiarę spojrzeniem. Dopiero poznawszy Jukkę Sarastiego, dowiedziałem się co to znaczy. Ale teraz na mnie nie patrzył. Skupił się na rozbijaniu swojego namiotu, zresztą nawet gdyby spojrzał mi w oczy, zobaczyłbym tylko ciemną, wypukłą osłonę, którą nosił przez wzgląd na ludzką płochliwość. Nie zwrócił na mnie uwagi, gdy chwyciłem najbliższy szczebel i przecisnąłem się obok.
Przysiągłbym, że w jego oddechu wyczułem surowe mięso.
Wpłynąłem do bębna (a dokładniej, „bębnów” — pierścień rufowy, mieszczący BioMed, obracał się na własnych łożyskach), czyli szesnastometrowego walca. Wzdłuż jego osi biegł rdzeń nerwowy Tezeusza, odsłonięte sploty i kable spięte w wiązki wzdłuż drabin na obu bokach. Za nimi, w zakamarkach po przeciwnych stronach świata wznosiły się świeżo rozbite namioty Szpindla i James. Ponad ramieniem przepłynął mi Szpindel we własnej osobie, nagi jeśli nie liczyć rękawic — po samym ruchu palców mogłem poznać, że jego ulubiony kolor to zielony. Zakotwiczył na jednych z trojga schodów donikąd, rozmieszczonych równomiernie wzdłuż ścian bębna: stromych wąskich stopniach wznoszących się na pięć metrów prostopadle w powietrze.
Dokładnie pośrodku przedniej ściany walca ział następny właz; po obu jego stronach w grodzi znikały rury i przewody. Chwyciłem szczebel, który się nawinął, żeby zwolnić lot — znów zaciskając zęby z bólu — i przepłynąłem dalej.
Rozwidlenie. Korytarz biegł wzdłuż kręgosłupa, mniejszy uchyłek odchodził ku klitce ze skafandrami i śluzie dziobowej. Utrzymałem kurs i znalazłem się w krypcie, jasnej od luster, sięgającej w głąb niecałe dwa metry. Po lewej ziały puste kapsuły, po prawej tłoczyły się zamknięte. Byliśmy tak niezastąpieni, że wieźliśmy ze sobą zastępców, wciąż śpiących, niemających o niczym pojęcia. Trzech spotkałem podczas szkoleń. Mam nadzieję, że nie zobaczę ich zbyt szybko.
Ale na sterburcie stały tylko cztery kapsuły. Zapasowego Sarastiego nie było.
Kolejny właz, tym razem mniejszy. Przecisnąłem się na mostek. Przyćmione światło, po ciemnych szklanych powierzchniach w milczeniu pełzły ikony i alfanumeryki. Nie tyle mostek, ile raczej kokpit, i to ciasny. Wysunąłem się między dwiema przeciwprzeciążeniowymi leżankami otoczonymi bliźniaczymi podkowami przyrządów i wskaźników. Nie planowano, żeby ktokolwiek w ogóle z tego korzystał. Tezeusz znakomicie potrafił prowadzić się sam. W razie czego mogliśmy też sterować nim ze wszczepek, a jeśli nie, to i tak najprawdopodobniej bylibyśmy martwi. Ale w razie owego astronomicznie nieprawdopodobnego przypadku, gdyby wszystko inne zawiodło, jeden czy dwaj nieustraszeni ocaleńcy mogliby stąd poprowadzić statek do domu.
Między wnękami na nogi konstruktorzy wcisnęli jeszcze ostatni właz i ostatni korytarzyk — do obserwacyjnego bąbla na samym dziobie. Wtuliłem głowę w ramiona (ścięgna strzeliły i zaprotestowały), przecisnąłem się przez nie…
…w ciemność. Z zewnątrz kopułę osłaniały dwie pokrywy, zaciśnięte ciasno jak para powiek. Na panelu dotykowym po lewej żarzyła się jedna ikona, wątłe światło wpływało za mną z kręgosłupa statku, ocierając się niewyraźnymi palcami o wklęsłą komorę. W miarę jak przystosowywał mi się wzrok, zaczynałem dostrzegać niebieskawe i szarawe szczegóły kopuły. Stęchły powiew poruszył pasami zamocowanymi na tylnej grodzi, w gardle poczułem zmieszany posmak oleju i maszyn. W podmuchu słabiutko zadźwięczały klamry, jak dzwoneczki feng shui dla ubogich.
Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem szyby, jej wewnętrznej warstwy: w komorę między nią a warstwę zewnętrzną było stale nawiewane ciepłe powietrze, żeby łagodzić chłód. Ale nie do końca — palce od razu mi zmarzły.
Tam — kosmos.
Może Tezeusz po drodze do pierwotnego celu zobaczył coś, co spłoszyło go z całego Układu Słonecznego, lub, co bardziej prawdopodobne, nie uciekał od czegoś, lecz leciał ku czemuś, co odkryto dopiero, gdy wszyscy umarliśmy i zniknęliśmy z nieba? W takim razie…
Sięgnąłem za siebie i stuknąłem w panel. Trochę się spodziewałem, że nie stanie się nic — okna Tezeusza równie łatwo zablokować jak dostęp do logów komunikacyjnych. Ale kopuła rozszczepiła się natychmiast: najpierw pęknięcie, potem półksiężyc, wreszcie wytrzeszczone, pozbawione powieki oko — osłona gładko schowała się w kadłubie. Palce odruchowo zacisnęły się na pasach. Nagła pustka rozciągała się nieubłaganie we wszystkich kierunkach, a trzymać się mogłem ledwie czterometrowego metalowego dysku.
Wszędzie gwiazdy. Tyle gwiazd, że za żadne skarby nie wiadomo, jak niebo może je wszystkie pomieścić i przy tym pozostać tak czarne. Gwiazdy i…
…nic więcej.
A czego byś się spodziewał? — zadrwiłem sam z siebie. Statku-bazy Obcych czającego się po sterburcie?
Właściwie, czemu nie? Po coś tu przylecieliśmy.
A przynajmniej reszta załogi. Będą niezbędni, obojętne, gdzie wylądujemy. Natomiast moja sytuacja, uświadomiłem sobie, jest nieco inna. Moja przydatność maleje wraz z odległością.
Do domu zaś mamy ponad pół roku świetlnego.
Gdy jest dość ciemno, widać gwiazdy.
Gdzie byłem, kiedy spadły światła?
Wychodziłem z bram Nieba, opłakując ojca, który — przynajmniej według samego siebie — wciąż żył.
Minęły dopiero niecałe dwa miesiące, odkąd Helen zniknęła pod kapturem. W każdym razie, dwa miesiące według naszej rachuby. Z jej punktu widzenia mógł to być dzień lub dziesięciolecie — Wirtualnie Wszechmocni ustawiali swe subiektywne zegary jak chcieli, tak jak wszystko inne.
Nie miała zamiaru wracać. A męża chciała oglądać tylko w warunkach będących dlań policzkiem. Nie narzekał. Odwiedzał ją najczęściej, jak mu pozwalała: dwa razy na tydzień, potem raz. Potem co dwa tygodnie. Ich małżeństwo rozkładało się z wykładniczym determinizmem izotopu radioaktywnego, a on wciąż chciał z nią przebywać i zgadzał się na wszystkie warunki.