W dniu, kiedy spadły światła, stanąłem przy jej łożu razem z nim. Szczególna okazja — mieliśmy widzieć jej ciało ostatni raz. Przez dwa miesiące wystawiano je na widok publiczny razem z pięciuset innymi wniebowstąpieńcami, do oglądania przez najbliższych krewnych. Oczywiście, taki interfejs to raczej fikcja, ciało nie mogło z nami rozmawiać. Ale przynajmniej tam było — ciepłe, przykryte czystymi prześcieradłami. Pod kapturem wciąż było widać dół twarzy, choć oczy i uszy zakrywał hełm. Mogliśmy jej dotknąć. Ojciec często to robił. Może nadal to czuła jakąś odległą cząstką osobowości?
W końcu jednak trzeba było zamknąć trumnę i pozbyć się szczątków. Potrzebne było miejsce dla nowo przybyłych — i tak oto przyszliśmy ostatni raz posiedzieć u boku matki. Będzie dalej dostępna w swoim świecie, na swoich warunkach, ale ciało zostanie zaraz ulokowane w przechowalni, pośród innych, upakowanych zbyt gęsto, by znalazło się tam miejsce dla odwiedzających z krwi i kości. Zapewniono nas, że pozostanie nietknięte — mięśnie będą elektrycznie ćwiczone, ciało poruszane i karmione, gotowe, by wrócić do służby na wypadek jakiejś niewyobrażalnej i katastrofalnej awarii Nieba. Powiedziano nam, że wszystko jest odwracalne. Lecz do Nieba wstąpiło już tak wielu, a nawet najgłębsze katakumby nie ciągną się w nieskończoność. Krążyły pogłoski o pozbawianiu kończyn, stopniowym odcinaniu niekoniecznych do życia części ciała, według jakiegoś algorytmu optymalnego upakowania. Może za rok Helen będzie tylko kadłubkiem, a za dwa głową bez ciała. A może, zanim zdążymy stąd wyjść, zostawią z niej tylko mózg, czekający na ostateczny technologiczny przełom zwiastujący nadejście Wielkiego Cyfrowego Transferu.
Jak mówię: pogłoski. Osobiście nie znałem nikogo, kto wróciłby po wniebowstąpieniu, ale zresztą, kto by chciał? Nawet Lucyfer nie chciał opuścić nieba, dopóki go z niego nie wypchnięto.
Tato mógłby wiedzieć na pewno — na rzeczach, na których ludzie nie powinni się znać, znał się lepiej niż większość — ale nigdy nie był niedyskretny. Cokolwiek wiedział, z pewnością stwierdził, że wyjawienie tego nie przekonałoby Helen. I to mu wystarczało.
Naciągnęliśmy kaptury służące za jednodniowe przepustki do Bezsieci i spotkaliśmy się z matką w spartańskim pokoju odwiedzin, jaki sobie wymyśliła. Nie zrobiła w nim okien na świat, w którym mieszkała, nic nie zdradzało utopijnego środowiska, jakie dla siebie skonstruowała. Nie zdecydowała się nawet na którąś z prefabrykowanych scenerii, zaprojektowanych tak, by łagodzić dysonans u odwiedzających. Znaleźliśmy się w pozbawionej cech charakterystycznych, pięciometrowej beżowej sferze. Poza matką nie było w niej nic i nikogo.
Może to wcale nie takie odległe od jej utopii, pomyślałem.
Ojciec się uśmiechnął.
— Helen.
— Jim. — Była dwadzieścia lat młodsza od tego stworzenia na łóżku, a po mnie i tak chodziły ciarki. — Siri! Przyszedłeś!
Zawsze mówiła do mnie po imieniu. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek nazwała mnie „synem”.
— Nadal ci się tam podoba? — zapytał ojciec.
— Jest wspaniale. Szkoda, że nie chcecie się do mnie przyłączyć.
— Ktoś musi dbać, żeby światło się paliło — odparł z uśmiechem Jim.
— Ale wiecie, że to nie pożegnanie. Możecie mnie odwiedzać, kiedy tylko zechcecie.
— Pod warunkiem, że zrobisz coś z tym widokiem. — Jim oczywiście blefował; przybyłby na jej wezwanie, nawet gdyby trzeba było iść boso po tłuczonym szkle.
— I Chelsea też — ciągnęła Helen. — Byłoby miło wreszcie ją spotkać, po tylu latach.
— Helen, Chelsea odeszła — odparłem.
— No tak, ale utrzymujecie przecież kontakty. Wiem, że była dla ciebie kimś szczególnym.
— Ale przecież wiesz, że ona…
Ta możliwość zaskoczyła mnie i zatrzymała w połowie zdania: może rzeczywiście im nic nie powiedziałem?
— Synu — powiedział cicho Jim — może zostawiłbyś nas na chwilę.
Nawet, kurwa, na całe życie. Odłączyłem się i wróciłem na oddział, popatrzyłem na zwłoki na łóżku, na ślepego, katatonicznego ojca na kanapie, wszeptującego czułe słówka w strumień danych. A niech grają przed sobą nawzajem. Niech formalizują i finalizują swój tak zwany związek, jak im się podoba. Może w tamtym świecie, gdzie wszystko inne jest fałszem, zdobędą się dla odmiany na trochę szczerości. Może.
Ja w każdym razie nie miałem ochoty na to patrzeć.
Choć oczywiście musiałem potem sam wrócić do tych formalności. Ostatni raz odegrałem swoją rolę w rodzinnej pokazówce, wygłosiłem rutynowe kłamstwa. Wszyscy się zgodziliśmy, że nic się nie zmieni, i nikt nie odbiegł od scenariusza, żeby z tej okazji nazwać kogoś kłamcą. I wreszcie, starannie trzymając się słów „do widzenia”, a unikając „żegnaj”, zostawiliśmy tam matkę.
Powstrzymałem nawet odruch wymiotny na tyle, żeby ją objąć.
Gdy wyszliśmy z mroku, Jim trzymał w ręce inhalator. Miałem nadzieję, niezbyt wielką, że idąc przez hol, ciśnie go do kosza. Ale on uniósł go do ust i zaaplikował sobie kolejny strzał wazopresyny, żeby nigdy nie ulec pokusom.
Wierność w spreju.
— Nie musisz już tego brać — powiedziałem.
— Pewnie nie — zgodził się.
— To i tak nie zadziała. Jak byś się nie naszprycował hormonami, i tak nie wpłyniesz na kogoś, kogo tu fizycznie nie ma. To po prostu…
Jim milczał. Przeszliśmy pod lufami, rozglądającymi się za realistami próbującymi przeniknąć do środka.
— Ona odeszła — kontynuowałem. — Nie obchodzi jej, czy znajdziesz sobie kogoś innego. Nawet by się ucieszyła.
Mogłaby wtedy udawać, że rachunki są wyrównane.
— Ale to moja żona — odparł.
— To już nie oznacza tego, co kiedyś. Zresztą, nigdy nie znaczyło.
Lekko się uśmiechnął.
— Synu, to moje życie. I dobrze mi z tym.
— Tato…
— Ja jej nie winię — stwierdził. — I ty też nie powinieneś.
Łatwo mu powiedzieć. Może nawet łatwo zaakceptować wszystkie krzywdy, które wyrządziła mu przez tyle lat. Pogodna maska, jaką przybrał teraz, nie do końca równoważyła nieskończone gorzkie skargi, które musiał znosić, odkąd sięgnę pamięcią. „Myślisz, że mi łatwo, kiedy tak znikasz na całe miesiące. Myślisz, że mi łatwo, ciągle zastanawiać się, z kim jesteś, co robisz, czy w ogóle żyjesz? Myślisz, że łatwo samej wychowywać takie dziecko?”.
Obwiniała go o wszystko, a on znosił to z godnością, bo wiedział, że to kłamstwo, że to udawanie. Nie zostawiła go dlatego, że był niewierny. To w ogóle nie miało z nim nic wspólnego. To przeze mnie. Helen opuściła ten świat, bo nie mogła już patrzeć na stworzenie, które zastąpiło jej syna.
Pociągnąłbym dalej — po raz kolejny spróbowałbym sprawić, by ojciec zrozumiał — ale wyszliśmy już z bram Nieba na ulice Czyśćca, gdzie wszyscy przechodnie mamrotali coś w zdumieniu i z rozdziawionymi ustami gapili się w górę. Popatrzyłem tam, gdzie oni, w pasek zaczerwienionego zmierzchu między wieżowcami, i aż zaparło mi dech.
Z nieba spadały gwiazdy.
Zodiak przeobraził się w precyzyjną kratkę jaskrawych punktów ze świecącymi warkoczami. Wyglądało to tak, jakby Ziemię schwytano w olbrzymią sieć o węzłach świecących ognikami świętego Elma. Było to piękne. I przerażające.
Odwróciłem wzrok, żeby go zrekalibrować, żeby dać tej krnąbrnej halucynacji szansę na dyskretne zniknięcie, zanim puszczę swoją empirię na pełną moc. W tym momencie dostrzegłem wampira — wampirzycę, przechadzającą się między ludźmi jak archetypowy wilk w owczej skórze. Na ulicy rzadko się widywało wampiry. A ja nigdy dotąd nie widziałem żadnego na żywo.