Выбрать главу

Dopiero wyszła na ulicę z budynku po drugiej stronie. Była o głowę wyższa od nas, w zapadającej ciemności oczy lśniły jej intensywnie żółto. Gdy ją obserwowałem, zdała sobie sprawę, że coś jest nie tak. Rozejrzała się, zerknęła na niebo — i poszła dalej, całkowicie obojętna zarówno na otaczające ją bydło, jak i na znak na niebie, który je zahipnotyzował. Całkowicie niepomna, że świat został właśnie wywrócony na lewą stronę.

Była 10.35 czasu GMT, 13 lutego 2082.

* * *

Zacisnęły się wokół świata jak pięść, każdy czarny jak wnętrze horyzontu zdarzeń, aż do ostatniej chwili, gdy wszystkie równocześnie spłonęły. Umierając, krzyczały. Zawyło unisono każde radio aż po geostacjonarną, każdy podczerwony teleskop dostał na chwilę śnieżnej ślepoty. Popioły znaczyły niebo jeszcze przez długie tygodnie; chmury mezosferyczne, wysoko ponad prądami strumieniowymi rozpalały się rdzawo przy każdym zachodzie słońca. Widocznie te obiekty zawierały sporo żelaza. Nikt nie miał pojęcia, o co w tym chodzi.

Świat, chyba pierwszy raz w historii, wiedział, zanim mu powiedziano; znałeś nowinę, jeśli tylko spojrzałeś w niebo. Arbitrzy, rutynowo decydujący o tym, co jest medialne, a co nie, pozbawieni swej roli w filtrowaniu rzeczywistości, musieli się zadowolić samym nadaniem etykietki. Uzgodnienie nazwy „Świetliki” zajęło im dziewięćdziesiąt minut. Pół godziny później, w noosferze pojawiły się pierwsze transformaty Fouriera: nikt się specjalnie nie zdziwił, że Świetliki nie zmarnowały swego ostatniego tchnienia na emisję szumu. W tym przedśmiertnym chórze kryła się jakaś prawidłowość, jakaś enigmatyczna informacja niepoddająca się żadnym ziemskim analizom. Eksperci, rygorystyczni empiryści, nie chcieli spekulować: przyznawali tylko, że Świetliki coś powiedziały. Nie wiedzieli co.

Lecz wszyscy inni wiedzieli. Bo jak można wytłumaczyć 65536 sond równomiernie rozsianych według siatki geograficznej, niepozostawiającej bez pokrycia choćby metra powierzchni? Świetliki oczywiście zrobiły nam zdjęcie. Cały świat przyłapany in flagranti na panoramicznej, kombinowanej stop-klatce. Zostaliśmy obmierzeni — a czy był to wstęp do formalnego powitania, czy otwartej inwazji, pozostawało w sferze domysłów.

Ojciec mógł znać kogoś, kto mógłby wiedzieć. Ale dawno zniknął, jak to miał w zwyczaju podczas półkulowych kryzysów. Wiedział, nie wiedział, w każdym razie musiałem, jak wszyscy, szukać własnych odpowiedzi.

Punktów widzenia było aż nadto. Noosfera kipiała scenariuszami, od utopijnych po apokaliptyczne. Świetliki wpuściły do atmosfery śmiercionośne zarazki. Świetliki przyleciały na safari. Macierz Ikara jest przerabiana na śmiercionośną broń przeciwko obcym. Macierz Ikara już została zniszczona. Mieliśmy dziesiątki lat, żeby zareagować — rzeczy pochodzące z innego układu obowiązuje, jak każdego, ograniczenie do prędkości światła. Zostało nam parę dni życia; organiczne okręty wojenne już minęły pas asteroid i za tydzień będą odymiać naszą planetę.

Byłem, jak wszyscy, świadkiem najdzikszych spekulacji i gadających głów. Odwiedzałem wirtualne magle, chłonąłem opinie innych. Na razie nie było to dla mnie nic nowego: całe życie byłem kimś w rodzaju samodzielnego obcego etologa, obserwującego zachowania świata, domyślającego się wzorców i protokołów, uczącego reguł umożliwiających zinfiltrowanie ludzkiego społeczeństwa. Dotąd zawsze się to sprawdzało. Ale obecność prawdziwych obcych jakoś zmieniła dynamikę równania. Same obserwacje przestały wystarczać. Całkiem jakby obecność nowej zewnętrznej grupy zjednoczyła mnie na siłę z ludźmi; dystans między mną a światem nagle zaczął się wydawać wymuszony i nieco absurdalny.

Ale za żadne skarby nie umiałem przejść nad tym do porządku dziennego.

Chelsea zawsze mówiła, że zdalna obecność wyjaławia ludzkość z ludzkiego kontaktu. „Mówią, że to nie do odróżnienia”, przekonywała mnie kiedyś, „że to jakbyś miał rodzinę w zasięgu ręki, stłoczoną przed nosem, tak że możesz ich dotknąć, pomacać i poczuć zapach. Ale to nieprawda. To tylko cienie na ścianie jaskini. No tak, jasne, cienie są w 3-D, kolorowe, ze sprzężeniem dotykowym, interaktywne. To wystarczy, żeby nabrać cywilizowany mózg. Ale gdzieś w bebechach czujesz, że to nie ludzie, nawet jeśli nie wiesz dokładnie dlaczego. Nie wydają się prawdziwi i już. Rozumiesz, o co mi chodzi?”.

Nie rozumiałem. Wtedy nie miałem pojęcia, o czym mówi. Ale teraz znów staliśmy się jaskiniowcami, zbitymi w gromadkę pod jakąś osłoną, podczas gdy niebo rozdzierają błyskawice, a w mroku ryczą i tupią ogromne, bezkształtne potwory, widoczne przez moment w jaskrawym, stroboskopowym błysku. Samotność nie daje już pocieszenia. Ani interakcyjne cienie. Trzeba mieć u boku kogoś prawdziwego, kogoś, kogo można się chwycić, kto nie tylko podziela twój strach, nadzieję i niepewność, ale i twoją przestrzeń powietrzną.

Wyobrażałem sobie obecność towarzyszy nieznikających w chwili odłączenia. Ale Chelsea odeszła, a za nią również Pag. Nieliczni, do których mógłbym zadzwonić — koledzy i dawni klienci, wobec których szczególnie przekonująco udało mi się odegrać więź — nie wydawali się warci wysiłku. Ciało i krew miały swą własną relację z rzeczywistością — były konieczne, ale niewystarczające.

Obserwowałem świat z dystansu i w końcu mnie olśniło: wiem dokładnie, o co chodzi Chelsea z jej luddystyczną gadaniną o ludzkości pozbawionej koloru, o bezbarwnej interakcji w świecie wirtualnym.

Zawsze wiedziałem.

Tylko dla mnie to się nigdy nie różniło od realnego życia.

* * *

Wyobraź sobie, że jesteś maszyną.

No tak, oczywiście. Ale wyobraź sobie, że jesteś innego rodzaju maszyną, wykonaną z metalu i plastiku, zaprojektowaną nie na chybił trafił przez ślepy dobór naturalny, lecz przez ściśle skupionych na konkretnych celach inżynierów i astrofizyków. Wyobraź sobie, że twoim zadaniem nie jest rozmnażanie, ani nawet przetrwanie, lecz zbieranie informacji.

Mnie przychodzi to łatwo. Już trudniej wejść mi w role, które muszę odgrywać codziennie.

Płynę sobie przez otchłań po zimniejszej stronie orbity Neptuna. Przez większość czasu istnieję tylko jako brak — dla obserwatora patrzącego w widzialnym spektrum jestem ruchomym, asymetrycznym kształtem przesłaniającym gwiazdy. Czasem tylko podczas mego powolnego, nieskończonego obrotu połyskuję odrobiną odbitego gwiezdnego blasku. Przyłapawszy mnie na czymś takim, możesz się dowiedzieć nieco o mojej prawdziwej naturze: segmentowy stwór z foliową skórą, najeżony stawami, talerzami i cienkimi czułkami. Tu i ówdzie do przegubu czy złącza przyczepił się obłoczek szronu lub zamrożony wiecheć gazu podłapanego gdzieś wokół Jowisza. Poza tym niosę jeszcze mikroskopijne zwłoki ziemskich bakterii, które beztrosko i zapamiętale mnożyłyby się na skórze stacji kosmicznych, czy łagodnej powierzchni Księżyca, ale skrystalizowały już w połowie mojej obecnej odległości od słońca. A teraz, o włos od absolutnego zera, rozpadłyby się pod muśnięciem fotonu.

Przynajmniej serce mam ciepłe. W klatce piersiowej płonie mi maleńki atomowy ogieniek, znieczulający mnie na zewnętrzny chłód. Nie zgaśnie przez najbliższe tysiąc lat, o ile nie wydarzy się jakaś katastrofa; przez tysiąc lat będę słuchał słabiutkich głosików kontroli naziemnej i robił wszystko, co rozkażą. Na razie kazali mi badać komety. Wszystkie dotąd otrzymane polecenia stanowiły precyzyjne i jednoznaczne rozwinięcie owego nadrzędnego sensu mego istnienia.