I właśnie dlatego najnowsze rozkazy są tak zdumiewające — bo w ogóle nie mają sensu. Inna jest częstotliwość, inna siła sygnału. Nie rozumiem nawet protokołów uzgadniania transmisji. Żądam wyjaśnień.
Odpowiedź przychodzi prawie tysiąc minut później i jest bezprecedensową mieszaniną rozkazów i próśb o informacje. Odpowiadam najlepiej, jak mogę: tak, właśnie z tego kierunku sygnał był najsilniejszy. Nie, to nie jest standardowy azymut kontroli naziemnej. Tak, mogę retransmitować: proszę, oto wszystko jeszcze raz. Tak, mogę przejść w stan uśpienia.
Oczekuję na kolejne instrukcje. Przychodzą osiemset trzydzieści dziewięć minut później i rozkazują mi natychmiast przestać badać komety.
Mam rozpocząć kontrolowane, precesyjne wahania, kolejno o pięć stopni w każdej z trzech osi, z okresem dziewięćdziesięciu czterech sekund. Wykrywszy jakąkolwiek transmisję przypominającą tę, która wzbudziła moje wątpliwości, mam zachować pozycję maksymalnego sygnału i wyliczyć wartości szeregu parametrów. Mam także retransmitować sygnał do kontroli naziemnej.
Robię, co mi każą. Przez dłuższy czas nie słyszę nic, jestem jednak nieskończenie cierpliwy i niezdolny do nudy. W końcu mój układ odbiorczy przelotnie muska znajomy sygnał. Łapię go ponownie, ustalam źródło; doskonale potrafię je opisać: transneptunowa kometa w pasie Kuipera ma około dwustu kilometrów średnicy. Z okresem 4,57 sekundy wodzi wokół ciasną wiązką dwudziestojednocentymetrowych fal. Ten promień w żadnym punkcie nie przecina się ze współrzędnymi kontroli naziemnej.
Reakcja Ziemi na tę informację przychodzi o wiele później niż zwykle. Gdy wreszcie do mnie dociera, poleca mi zmienić kurs. Kontrola zawiadamia mnie, że odtąd mój cel podróży nazywa się Burns-Caulfield. Zważywszy aktualne ograniczenia paliwowe i bezwładnościowe, dotrę do niego nie wcześniej niż za trzydzieści dziewięć lat.
Mam tymczasem nie obserwować niczego innego.
Współpracowałem wtedy z zespołem w Instytucie Kurzweila, niespójną grupą uczonych ze ścisłej czołówki, przekonanych, że już prawie rozwiązali paradoks kwantowo-glejowy. Ten problem hamował rozwój AI przez dziesięciolecia; eksperci obiecywali, że po jego rozwiązaniu w osiemnaście miesięcy dorobimy się pierwszego cyfrowego transferu, a w dwa lata skutecznej software’owej emulacji ludzkiej świadomości. Oznaczałoby to koniec historii naszej fizyczności, na scenę wkroczyłaby Osobliwość, od niemal pięćdziesięciu lat czekająca niecierpliwie za kulisami.
Dwa miesiące po Ognistym Deszczu Instytut wypowiedział mi kontrakt.
Właściwie zdziwiłem się, że zajęło im to tak długo. Ta zmiana, z dnia na dzień, globalnych priorytetów, te podejmowane na łapu-capu działania rekompensujące straconą inicjatywę były bardzo kosztowne. Nawet nasza nowiutka gospodarka postniedoboru nie była w stanie wytrzymać równie sejsmicznego przesunięcia bez przechylenia się ku bankructwu. Nasze pozaukładowe konstrukcje, przez tyle czasu uważane za bezpieczne z uwagi na odległość, teraz dokładnie z tego samego powodu uznano za zagrożone. Habitaty w punktach Lagrange’a trzeba było dozbroić do obrony przeciwko nieznanemu wrogowi. Statki handlowe Pętli Marsjańskiej zmobilizowano, wyposażono w broń i przeorganizowano: część zapewniała przewagę nad Marsem, reszta poleciała ku Słońcu bronić Macierzy Ikara.
Nie miało znaczenia, że Świetliki nie oddały do tych celów żadnego strzału. Po prostu nie było nas stać na takie ryzyko.
Oczywiście siedzieliśmy w tym wszyscy po uszy i zawzięcie chcieliśmy wszelkimi niezbędnymi środkami uzyskać jakąś hipotetyczną przewagę. Królowie i korporacje wypisywali weksle na odwrotach serwetek i obiecywali rozliczyć się ze wszystkiego, kiedy minie gorączka. Tymczasem perspektywa Utopii za dwa lata zeszła na dalszy plan w cieniu Armagedonu z zeszłego wtorku. Instytut Kurzweila, jak wszyscy, nagle zaczął mieć inne rzeczy na głowie.
Wróciłem więc do swojego mieszkania, otworzyłem banieczkę glenfiddicha i poustawiałem sobie w głowie promieniście wirtualne okna. Powszechne ikony dyskutowały na wszystkie strony, odgrzewając resztki, których data przydatności do spożycia minęła dwa tygodnie temu:
Haniebny upadek światowego systemu bezpieczeństwa.
Nic się nie stało.
Zniszczone satelity komunikacyjne. Tysiące ofiar.
Losowe kolizje. Przypadkowe śmierci.
(Kto je wysłał?)
Powinniśmy zobaczyć, że nadlatują. Dlaczego nie…
Głęboki kosmos. Maleje z kwadratem. Policz sobie.
Były niewidzialne!
(Czego oni chcą?)
Zgwałcili nas!
Jezu. Tylko zrobili nam zdjęcie.
Czemu tak cicho?
Księżyc jest cały i zdrowy, Mars też.
(Gdzie oni są?)
Dlaczego nie nawiązali kontaktu?
Nawet nie tknęli o’neillowskich kolonii.
Technologia oznacza wojowniczość!
(Czy oni wrócą?)
Nic nas nie napadło.
Na razie.
Nikt nas nie najechał.
Jak dotąd.
(Ale gdzie oni są?)
(Czy wrócą?)
(Jest tu kto?)
JIM MOORE,
SZYFROWANA ROZMOWA GŁOSOWA.
ODEBRAĆ?
Komunikat wykwitł mi bezpośrednio przed oczyma, przesłaniając dyskusję. Przeczytałem go dwa razy. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz dzwonił z terenu, i nie potrafiłem.
Wyciszyłem pozostałe okna.
— Tata?
— Synu — odpowiedział po chwili — wszystko dobrze?
— Jak u wszystkich. Cały czas się zastanawiam: cieszyć się czy srać po gaciach?
Nie odpowiedział od razu.
— Pewnie, dobre pytanie — odparł w końcu.
— Ty pewnie nie dasz mi żadnej rady? Tu na poziomie Ziemi nic nam nie mówią.
Pytanie było retoryczne, wcale nie musiał już milczeć.
— Wiem — dodałem po chwili. — Przepraszam. No bo tutaj mówią, że Macierz Ikara jest uszkodzona i…
— Wiesz, że nie mogę… aaa. — Umilkł na chwilę. — To bzdura. Ikar jest cały i zdrowy.
— Naprawdę?
Wydawało się, że waży słowa.
— Świetliki prawdopodobnie w ogóle go nie zauważyły. Dopóki jest wyłączony, nie ciągnie za sobą ogona cząstek, a poza tym jest schowany w blasku słońca, chyba że ktoś wie gdzie szukać.
Przyszła moja kolej, by zamilknąć. Nagle poczułem, że w tej rozmowie jest coś nie tak.
Kiedy ojciec jechał na służbę, zawsze znikał w ciemności. Nigdy nie dzwonił do rodziny.
Nawet kiedy kończył służbę, nigdy o niej nie mówił. Obojętne, czy Macierz Ikara nadal działa, czy została posiekana i ciśnięta w Słońce jak tysiące kilometrów podartego origami, dopóki nie wyszło oficjalne oświadczenie, nie pisnąłby ani słowa. A przecież — na wszelki wypadek odświeżyłem okno z indeksem — nie wyszło.
I choć ojciec miał zwyczaj niewiele mówić, w ogóle nie miał zwyczaju robić tak częstych i niezdecydowanych przerw, a dziś wahał się przed każdą swoją kwestią.
Najsprytniej jak mogłem pociągnąłem za sznurek.
— Ale przecież wysłali tam statki. — I zacząłem liczyć.
Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa…
— Na wszelki wypadek. I tak trzeba było polecieć na Ikara. Nie wymienia się całego systemu na wariata, trzeba zajrzeć przynajmniej w parę miejsc i kopnąć w każdą nową oponę.