— Wyobraź sobie, że jesteś wężydłem i po raz pierwszy słyszysz ludzki sygnał.
Jej wzrok był niemal drapieżny. Stłumiłem chęć cofnięcia się.
— Keeton, dla ciebie to powinno być jak splunięcie. Najprostsze zadanie w życiu. Jesteś przecież interfejsem użytkownika, jesteś tym chińskim pokojem, co nie? Gościem, który nie musi zaglądać do środka, nie musi wchodzić w czyjąś skórę, bo popatrzy tylko na powierzchnię i wszystko wie.
Wpatrywała się w ciemny, tlący się dysk Bena.
— No i proszę: twoja randka z marzeń. Cała rasa składająca się tylko z powierzchni. Nie ma żadnego środka do rozpracowywania. Wszystko przed nosem. No to, Keeton, zabieraj się do roboty. Przynieś nam chlubę.
W jej głosie nie było niechęci ani wzgardy. Czy choćby gniewu, ani w głosie, ani w oczach.
Było błaganie. I łzy.
— Wyobraź sobie, że jesteś wężydłem — wyszeptała raz jeszcze, a idealnie przezroczyste kuleczki unosiły się przed jej twarzą.
Wyobraź sobie, że jesteś wężydłem.
Wyobraź sobie, że masz intelekt, ale żadnego zrozumienia, masz plany, ale nie świadomość. W twoich obwodach szemrzą strategie przetrwania osobniczego i gatunkowego, elastyczne, inteligentne, nawet korzystające z technologii, ale nie monitoruje ich żaden inny układ. Możesz pomyśleć o wszystkim, ale niczego nie jesteś świadom.
Nie da się wyobrazić sobie czegoś takiego, prawda? Nawet sam termin „istota” w jakiś niejasny, ale fundamentalny sposób nie pasuje.
Spróbuj.
I teraz pomyśl, że napotykasz sygnał. Ustrukturalizowany i gęsty od informacji. Spełnia wszystkie kryteria inteligentnego przekazu. Ewolucja i doświadczenie podsuwają wiele możliwych ścieżek, rozgałęzień w schemacie blokowym algorytmu obsługi takiej informacji. Takie sygnały czasem pochodzą od zbliżonych istot, mających do wymiany przydatne informacje; ich będziesz bronić zgodnie z regułami odróżniania osobników spokrewnionych. Niekiedy ich źródłem są konkurenci, drapieżcy lub inne wrogie istoty, których należy unikać albo je zniszczyć; w tych przypadkach informacja może mieć ogromne znaczenie taktyczne. Niektóre sygnały mogą także pochodzić od istot, które, choć niespokrewnione, mogą spełniać obustronnie korzystną rolę sojuszników lub symbiontów. Dla wszystkich tych przypadków i wielu innych da się wypracować stosowne reakcje.
Dekodujesz sygnały i utykasz:
Świetnie się bawiłam. Naprawdę mi się podobał. Mimo, że bierze dwa razy tyle, co inne dziwki pod kopułą…
Aby w pełni rozkoszować się kwartetem Keseya…
Nienawidzą nas, bo jesteśmy wolni…
Teraz uważaj…
Zrozum.
Te określenia nie dają się sensownie przetłumaczyć. Są niepotrzebnie rekurencyjne. Nie zawierają użytecznych informacji, choć ich struktura znamionuje inteligencję — nie ma szans, by powstały przypadkowo.
Jedyne rozsądne wytłumaczenie: ktoś zakodował bzdury, by udawały logiczny komunikat — to oszustwo widać dopiero po zmarnotrawieniu czasu i sił na jego odszyfrowanie. Celem sygnału jest zużycie zasobów odbiorcy — nic nie daje w zamian, a więc zmniejsza jego sprawność. To wirus.
Wirusy nie pochodzą od krewniaków, symbiontów czy innych sprzymierzeńców.
Ten sygnał to atak.
I dobiega dokładnie stamtąd.
— Teraz rozumiesz — powiedziała Sascha.
Pokręciłem głową, próbując ogarnąć ten wariacki, niemożliwy wniosek.
— Oni nawet nie są wrogo nastawieni. Są wręcz niezdolni do wrogości. Są nam tak obcy, że nie mieli wyjścia — sam nasz język musieli potraktować jako rodzaj ataku.
Jak powiedzieć „Przybywamy w pokoju”, kiedy same te słowa są aktem wojny?
— Dlatego właśnie nie chcą z nami gadać — uświadomiłem sobie.
— Tylko jeśli Jukka ma rację. Może nie mieć.
To znów była James, wciąż milcząco się opierała, wciąż nie przyjmowała do wiadomości myśli, którą zaakceptowały już nawet jej inne osobowości. Jeśli bowiem Sarasti miał rację, wężydła stanowiły normę: ewolucja we wszechświecie była tylko nieskończonym mnożeniem się automatycznych, zorganizowanych i złożonych systemów, ogromną, jałową maszyną Turinga pełną samopowielających się maszyn na zawsze nieświadomych własnego istnienia. A my — my byliśmy ślepym trafem i skamieliną. Nielotnymi ptakami zachwycającymi się własnym mistrzostwem na jakiejś zapadłej wysepce, podczas gdy na jej brzegi już dopływały węże i mięsożercy. Susan James nie mogła się zmusić, by przyjąć to do wiadomości, ponieważ Susan James, ze swą wieloraką osobowością, zbudowaną z wiary, że komunikacja rozwiązuje wszelkie konflikty, musiałaby wtedy przyznać się do błędu. Jeśli Sarasti się nie myli, nie ma nadziei na pojednanie.
W mojej głowie pojawiło się wspomnienie i utkwiło tam na dłużej: poruszający się człowiek, z pochyloną głową i ustami w zaciętym grymasie. Skupia wzrok to na jednej stopie, to na drugiej. Nogi poruszają się sztywno i ostrożnie. Ręce nie ruszają się wcale. Szedł naprzód jak zombie w kleszczach rigor mortis.
Wiedziałem o co chodzi. Polineuropatia proprioreceptorowa, studium przypadku, które znalazłem w ConSensusie jeszcze przed śmiercią Szpindla. Człowiek, do którego porównał mnie kiedyś Pag. Stracił umysł, została mu tylko świadomość. Pozbawiony podświadomego czucia i podprogramów, które miał za tak oczywiste, idąc przez pokój musiał się skupiać na każdym kolejnym kroku. Ciało już nie wiedziało, gdzie ma kończyny i co one robią. Żeby w ogóle się poruszać, ba, choćby zachować wyprostowaną postawę, musiał nieustannie wszystkiego pilnować.
Plik z filmem nie miał dźwięku. Także we wspomnieniu. Ale przysięgam: czułem Sarastiego, zaglądającego mi przez ramię do wspomnień. Przysięgam, słyszałem w głowie jego głos, jak w halucynacjach schizofrenika: „Na tyle stać świadomość, kiedy jest zdana na siebie”.
— Dobra odpowiedź — mruknąłem. — Złe pytanie.
— Co?
— Pamiętasz Stroszka? Zapytałaś go, co jest w okienku.
— I zapomniał o wężydle. — James skinęła głową. — No i?
— Nie zapomniał. Myślałaś, że pytasz go, co widzi, co jest na pulpicie. On pomyślał, że pytasz…
— …czego jest świadom — dokończyła.
— Ma rację — szepnąłem. — O Boże, on chyba ma rację.
— Ej — powiedziała James. — Widzia…
Ale nigdy nie zobaczyłem tego, co mi pokazywała. Tezeusz z hukiem zamknął powieki i zaniósł się wyciem.
Dojrzałość nastąpiła o dziewięć dni za wcześnie.
Nie zauważyliśmy strzału. Otwór strzelniczy, który wykształcił sobie Rorschach, był precyzyjnie zasłonięty z trzech stron; habitat-laboratorium kryło go przed Tezeuszem, a dwie sękate wypustki samego artefaktu przed obiema naszymi bateriami dział. Piguła płonącej plazmy wyskoczyła stamtąd jak pięść; rozdarła nadmuchiwany bąbel na strzępy, nim zadźwięczał pierwszy alarm.
Alarmy goniły nas na rufę. Pędziliśmy wzdłuż kręgosłupa, przez mostek, przez kryptę, przez włazy i tunele, uciekając z powierzchni w kryjówkę mającą między naszą skórą a niebem coś więcej niż pancerz grubości dłoni. Ryliśmy nory. ConSensus szedł z nami, okienka wyginały się i ślizgały po kablach i wspornikach, po wklęsłym tunelu kręgosłupa. Nie zwracałem na nie uwagi, dopóki nie wróciliśmy do bębna, głęboko w trzewia Tezeusza. Tu mogliśmy udawać, że jesteśmy bezpieczni.