Выбрать главу

Bates wyskoczyła z toalety na obrotowym pokładzie, ekrany taktyczne zatańczyły wokół niej jak w sali balowej. Nasze okienko znieruchomiało na grodzi mesy. Habitat rozszerzał się w nim jak tandetne złudzenie optyczne: jednocześnie kurcząc się i puchnąc, gładka powierzchnia wydymała się ku nam, zapadając się. Dopiero po chwili pogodziłem te sprzeczności: coś mocno pchnęło habitat od drugiej strony i rzuciło go ku nam, powoli, majestatycznie koziołkującego. Coś otworzyło go, wypuściło zeń atmosferę i sprawiło, że elastyczna powłoka zapadała się jak balon, z którego schodzi powietrze. Odwracał się ku nam uderzoną stroną, osmalonym, sflaczałym tworem, za którym ciągnęły się wątłe pasemka zamarzniętej śliny.

Nasze działka strzelały. Nieprzewodzącymi pociskami, których nie odchylą elektromagnetyczne sztuczki — dla ludzkiego oka niewidocznie czarnymi i zbyt odległymi, ja jednak widziałem je przez taktyczne celowniki strzelających robotów, patrzyłem, jak szyją przez niebo dwoma łukowatymi ściegami z ciał doskonale czarnych. Śledzące cele smugi pocisków zbiegły się, skupiając na dwóch lecących przez przestrzeń shurikenach, zwróconych twarzami ku Rorschachowi, jak kwiaty ku słońcu.

Działka pocięły je na strzępy, zanim przebyły choćby pół drogi.

Lecz strzępy spadały dalej, a podłoże pod nimi nagle się zakłębiło. Zrobiłem zbliżenie: wężydła pędziły po kadłubie Rorschacha jak kłębowisko węży, niczym nieosłoniętych od kosmosu. Niektóre łączyły ramiona, jeden za drugim, budując wijące się łańcuchy zakotwiczone jednym końcem. Uniosły się z kadłuba, zafalowały w radioaktywnej próżni jak pasma przegubowego morszczynu, sięgając… chwytając…

Ani Bates, ani jej maszyneria nie były głupie. Celowały do łańcuchowo spiętych wężydeł równie bezlitośnie, jak przedtem do uciekinierów, choć zarabiając o wiele więcej punktów. Jednakże celów było po prostu za dużo, zbyt wiele pochwyconych fragmentów. Dwa razy dostrzegłem, jak bracia Stroszka i Kłębka łapią ich poćwiartowane szczątki.

Rozprute laboratorium unosiło się w ConSensusie jak ogromny, pęknięty leukocyt. Gdzieś blisko zabrzęczał kolejny alarm: ostrzeżenie przed zderzeniem. Cunningham wyskoczył do bębna z jakiejś kryjówki na rufie, odbił się od wiązki rur i przewodów, chwycił czegoś.

— Jasna cholera! To odlatujemy, nie? Amanda?

— Nie — odpowiedział zewsząd Sarasti.

— Na co… jeszcze, kurwa, czekamy? — Ugryzłem się w język. — Amanda, a jeśli strzelą do statku?

— Nie strzelą. — Nie odrywała wzroku od okienka.

— A skąd ty…

— Nie mogą. Gdyby zachomikowali sobie więcej mocy, coś by wyszło na termice i mikroallometrii. — Między nami zawirował krajobraz w sztucznych kolorach, z czasem wzdłuż jednej osi, deltą masy wzdłuż drugiej. Wyrastały z niego kilotony jak pasmo czerwonych gór. — Hm. Było tuż poniżej granicy szu…

Sarasti jej przerwał.

— Robert. Susan. Idziecie na zewnątrz.

James zbladła.

— Coo?! — wykrzyknął Cunningham.

— Za chwilę kolizja z habitatem — powiedział wampir. — Trzeba uratować próbki. Wykonać. — Zamknął kanał, nim ktokolwiek zdążył zaprotestować.

Lecz Cunningham nie zamierzał protestować: właśnie zauważył, że zostaliśmy ułaskawieni — co by Sarastiego obchodziły próbki, gdyby myślał, że nie mamy szans z nimi uciec? Biolog wyprostował się, skierował do dziobowego włazu.

— Jestem — powiedział, wystrzelając naprzód.

Musiałem przyznać, że psychologia szła Sarastiemu coraz lepiej.

Jednak nie zadziałała na James, czy Michelle, czy… właściwie nie wiedziałem, kto stoi na czele.

— Siri, ja tam nie pójdę… nie pójdę, nie mogę…

Tylko obserwuj. Nie ingeruj.

Pęknięty balon bezwładnie zderzył się z prawą burtą i rozpłaszczył na skorupie. Nic nie poczuliśmy. Daleko, acz o wiele za blisko, legion na powierzchni Rorschacha się przerzedził. Znikali w otworach na kadłubie, które się wydymały, rozszerzały, a potem magicznie zamykały. Nasze baterie bez przekonania strzelały do nielicznych pozostałych.

Obserwuj.

Banda Czworga, śmiertelnie przerażona, migotała mi u boku.

Nie ingeruj.

— Nie ma sprawy — powiedziałem. — Ja pójdę.

* * *

Otwarta śluza przypominała wgłębienie w nieskończonym zboczu. Wyjrzałem przez nią w otchłań.

Big Ben i wróg znajdowali się po przeciwnej stronie statku. Lecz widok i tak był wystarczająco niepokojący: bezkresna panorama odległych gwiazd, twardych, zimnych, niemrugających. Jedna, nieznacznie jaśniejsza, płonąca żółto, nadal bardzo daleko. Wątpliwa pociecha, jaką przyniosła, ulotniła się momentalnie, gdy Słońce na moment zgasło: pewnie przelatujący kawałek skały. Albo któryś płaskonos z orszaku Rorschacha. Jeden krok i nigdy nie przestanę spadać.

Ale nie uczyniłem go i nie spadłem. Ścisnąłem pistolet, delikatnie przepłynąłem przez otwór, odwróciłem się. Pancerz Tezeusza zakrzywiał się i oddalał ode mnie. Na dziobie, zza horyzontu wyzierał bąbel obserwacyjny, jakby wschodziło tam oksydowane słońce. Nieco bliżej nad kadłubem sterczała zmaltretowana śnieżna zaspa: brzeg rozciętego habitatu.

A za tym wszystkim, prawie na wyciągnięcie ręki, nieskończony chmurny krajobraz Big Bena: wielka, skłębiona ściana sięgająca aż po odległy, płaski horyzont, który nawet teoretycznie ledwo co rozumiałem. Gdy skupiałem na niej wzrok, miała bez liku odcieni ciemnej szarości, lecz gdy go odwracałem, kątem oka dostrzegałem coś ulotnego barwy posępnej czerwieni.

— Robert? — Puściłem sobie na HUD transmisję z jego skafandra: ziarniste, nieruchome pole lodowe, intensywnie kontrastowe w świetle jego lampy czołowej. Po obrazie falami smużyły zakłócenia z magnetosfery Rorschacha. — Jesteś?

Trzaski i szumy. Odgłos oddychania i mamrotanie, na tle elektrycznego przydźwięku.

— Cztery koma trzy. Cztery koma zero. Trzy koma osiem…

— Robert?

— Trzy koma… cholera. Co ty… Keeton tu robisz? Gdzie Banda?

— Poszedłem zamiast niej. — Jeszcze jedno pociągnięcie za spust i poszybowałem ku śnieżnemu polu. Obok mnie, na wyciągnięcie ręki, toczył się kadłub Tezeusza. — Żeby ci pomóc.

— No to jedziemy, nie? — Przeciskał się przez osmalony, postrzępiony otwór w powłoce, który zawijał mu się pod dotykiem. Rozpórki, porozbijane panele, martwe ramiona robotów splątane w lodowej grocie w jedno wielkie zlodowacenie; ich kontury iskrzyły szumem, omiatane reflektorem cienie skakały i rozciągały się jak żywe. — Już prawie…

W snopie jego światła poruszyło się coś, co nie było szumem. Coś się rozprostowało, tuż na skraju pola widzenia kamery.

Transmisja zdechła.

Wtem w hełmie rozwrzeszczeli mi się Bates i Sarasti. Próbowałem wyhamować. Głupie, bezużyteczne nogi kopały próżnię, posłuszne rozkazom przedwiecznego układu, który przejął teraz kontrolę, a pochodził z czasów, gdy wszystkie potwory poruszały się po ziemi. Kiedy przypomniałem sobie o palcu na cynglu, przede mną już zamajaczył ogrom habitatu. Za nim stawał dęba olbrzymi i złowrogi Rorschach. Po jego powyginanej powierzchni wiły się bladozielone zorze, jak poświaty od błyskawic. Paszcze otwierały się i zamykały setkami, lepkie jak bulgocąca wulkaniczna magma, każda zdolna pochłonąć Tezeusza w całości. Ledwo zauważyłem, że tuż przede mną coś się ukradkiem poruszyło, że z zapadniętego balonu wyskoczyła jakaś ciemna bryła. Gdy dostrzegłem, że to Cunningham, już leciał ku mnie, świecąc na tle trupiego poblasku Rorschacha.