Myślałem, że macha do mnie, ale nie. To było wężydło, owinięte wokół jego ciała jak zdesperowany kochanek, to ono przesuwało jego rękę tam i z powrotem, manewrując przyczepionym do przegubu odrzutowym pistoletem. Jakby chciała mi przekazać: „Pa, Keeton, i chuj ci w dupę”.
Patrzyłem chyba przez całe wieki, ale nie poruszył niczym innym.
Głosy, krzyki, kazały mi wracać. Prawie ich nie słyszałem. Oszołomiony tak prostym wyliczeniem, wciąż próbowałem rozgryźć najelementarniejsze z odejmowań.
Dwa wężydła. Stroszek i Kłębek. Oba załatwione, rozsiekane na kawałki na moich oczach.
— Keeton, słyszysz mnie? Wracaj! Zrozumiałeś?
— N… niemożliwe — usłyszałem, jak mówię. — Były tylko dwa…
— Natychmiast wracaj na statek. Zrozumiałeś?
— Z-zrozumiałem…
Paszcze Rorschacha zatrzasnęły się w okamgnieniu, jakby powstrzymywały głęboki wdech. Artefakt zaczął się obracać, ociężale, jak zmieniający kurs kontynent. Cofnął się, najpierw powoli, potem nabrał szybkości, odwrócił się tyłem i przyspieszył. Dziwne, pomyślałem. Może boi się jeszcze bardziej niż my…
Ale potem posłał nam całusa. Widziałem, jak eksploduje z głębi lasu, eteryczny i rozpalony. Przeleciał po niebie i rozbryznął się na krzyżu Tezeusza, robiąc z Amandy Bates kompletną idiotkę. Skóra statku zaczęła płynąć, otworzyła się jak usta i zastygła, jakby zamarła w bezgłośnym krzyku.
Nie można jednocześnie zapobiegać wojnie i szykować się do niej.
Nie mam pojęcia, czy wężydło doniosło do domu z takim trudem zdobyte trofeum. Miało do pokonania sporą odległość, nawet jeśli nie przyuważyły go po drodze nasze działka. W pistolecie mogło się skończyć paliwo. A zresztą, skąd wiadomo, jak długo te stworzenia potrafią przetrwać w próżni? Może w istocie nie było nadziei na powodzenie, może to wężydło było martwe od chwili, gdy zaryzykowało zostanie tutaj. Nigdy się tego nie dowiedziałem. Skurczyło się i zniknęło mi z oczu na długo, zanim Rorschach zanurkował pod chmury i także się ulotnił.
Oczywiście, zawsze mieliśmy ich trzy. Stroszek, Kłębek i te na wpół zapomniane, upieczone mikrofalą przez przemądrzałego robota szczątki — trzymane w lodówce tuż obok jego żywych pobratymców, żeby manipulatory Cunninghama nie miały daleko. Próbowałem wygrzebać z pamięci niedokładnie spostrzeżone szczegóły: czy obaj uciekinierzy byli kuliści, czy jeden był spłaszczony wzdłuż osi? Czy się miotały i wymachiwały ramionami, jak spanikowany, pozbawiony gruntu pod nogami człowiek? Czy może jeden szybował sobie nieruchomo po krzywej balistycznej, dopóki nasze działka nie zniszczyły dowodów?
Teraz to nie miało znaczenia. Wreszcie wszystko stało się jasne dla wszystkich. Przelano krew, wypowiedziano wojnę.
A Tezeusz został sparaliżowany od pasa w dół.
Pożegnalny strzał Rorschacha przebił się przez skorupę u podstawy kręgosłupa. O mały włos nie rozwalił kolektora cząstek i zbiornika telematerii. Rozbiłby fabrykator, gdyby nie stracił tak wielu dżuli na przepalanie skorupy, ale poza chwilowymi efektami impulsowymi wszystkie krytyczne systemy w zasadzie działały. Sprawił tylko jedno: osłabił kręgosłup Tezeusza na tyle, żeby przy przyspieszeniu wystarczającym do wyjścia z orbity statek złamał się na dwoje. Tezeusz naprawi to uszkodzenie, ale trochę to potrwa.
Gdyby to był szczęśliwy traf, byłby wręcz niewiarygodny.
Teraz Rorschach zwinął swój kamieniołom i zniknął. Dostał od nas wszystko, czego chciał, przynajmniej na razie. Miał informacje: wszystkie przeżycia i przemyślenia zakodowane w ocalonych kończynach szpiegów-męczenników. A jeżeli powiódł się ryzykowny manewr Stroszka lub Kłębka, miał nawet własny okaz — i zważywszy wszystko, nawet nie mogliśmy mu mieć tego za złe. Czaił się gdzieś w niewidocznych czeluściach, może odpoczywał. Ładował baterie.
Ale wróci.
Do finałowej rundy Tezeusz zrzucił wagę. Zatrzymaliśmy bęben, próbując, trochę symbolicznie, zredukować liczbę wrażliwych, ruchomych części. Banda Czworga — pozbawiona rozkazów, niepotrzebna, odarta z sensu istnienia — wycofała się w jakiś wewnętrzny dialog, w którym inne ciała były niepożądane. Pływała w obserwatorium z oczyma zamkniętymi równie dokładnie, jak ołowiane powieki wokół niej. Nie poznawałem, kto stoi za sterem.
Zgadywałem.
— Michelle?
— Siri… — odpowiedziała Susan. — Idź sobie.
Bates unosiła się przy podłodze bębna, poukładawszy swe okienka na grodzi i stole konferencyjnym.
— Co mogę zrobić? — zapytałem.
Nie uniosła wzroku.
— Nic.
Więc obserwowałem. W jednym oknie Bates liczyła ślizgacze — masę, bezwładność, tuzin innych zmiennych, które okazałyby się zbyt stałe, gdyby któryś z tych płaskonosych pocisków rzucił nam się do gardła. W końcu nas zauważyły. Ich chaotyczny, elektronowy taniec zmieniał się teraz, przyłożone pole nagle poruszyło setkami tysięcy olbrzymich młotów, tkając z nich jakąś złowrogą dynamikę, która nie ustabilizowała się jeszcze w cokolwiek przewidywalnego dla nas.
Inne okienko odtwarzało w kółko zniknięcie Rorschacha: jego kształt na radarze wycofujący się w głąb wiru, niknący wśród radiowego szumu teraton gazu. W pewnym sensie to nadal mogła być orbita. Wnosząc po ostatnim odcinku trajektorii, Rorschach mógł równie dobrze krążyć teraz wokół jądra Bena, przedzierając się przez warstwy sprężonego metanu i tlenków, które zmiażdżyłyby Tezeusza na pył. A może i tam się nie zatrzymał: może umiał bezpiecznie poruszać się nawet w tych jeszcze głębszych warstwach, gdzie olbrzymie ciśnienie zmieniało żelazo i wodór w ciecz.
Nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy tylko, że wróci za mniej więcej dwie godziny, zakładając, że utrzyma kurs i przeżyje w głębinach. Oczywiście, że przeżyje. Potwora pod łóżkiem nie da się zabić. Można tylko nie dać mu wleźć pod kołdrę.
I tylko przez jakiś czas.
Mój wzrok przykuła błyskiem koloru któraś z ekranowych miniatur. Na mój rozkaz rozrosła się do wirującej bańki mydlanej, absurdalnie pięknej, skrzącej się błękitami tęczy z dętego szkła. Przez chwilę nie wiedziałem, co to: Big Ben, oddany w jakiejś pryzmatycznej, nierzeczywistej palecie, której nigdy nie widziałem. Chrząknąłem cicho.
Bates uniosła wzrok.
— A. Ładne, nie?
— Jakie to widmo?
— Długie fale. Widzialna czerwień, podczerwień i daleko w dół. Dobre do termiki.
— Widzialna czerwień? — Nie widziałem jej, większość stanowiły chłodne, plazmatyczne fraktale w setkach odcieni nefrytu i szafiru.
— Paleta kwadrochromatyczna — wyjaśniła Bates. — Jak dla kota. Albo wampira. — Bez entuzjazmu zmusiła się do machnięcia ku bąblowi. — Sarasti widzi coś takiego zawsze, kiedy wyjrzy na zewnątrz. O ile wyjrzy.
— Szkoda, że nic nie powiedział — mruknąłem. To było przepiękne, jak holograficzny ornament. W takich oczach może i Rorschach wyglądał jak dzieło sztuki…
— Ale oni chyba nie analizują danych wzrokowych tak jak my. — Bates rozwinęła kolejne okno. Na stole rozścieliły się nudne wykresy i mapy konturowe. — Słyszałam, że nawet nie mogą pójść do Nieba. Nie nabierają się na wirtualną rzeczywistość, bo widzą piksele, albo coś.