— A jeśli on ma rację? — zapytałem. Powiedziałem sobie, że szukam tylko krótkoterminowej oceny, oficjalnej opinii do oficjalnych akt. Lecz w słowach zabrzmiały strach i wątpliwości.
Zawahała się. Przez chwilę myślałem, że może ona też w końcu straci do mnie cierpliwość. Jednak tylko uniosła wzrok i wpatrzyła się w jakiś punkt zamkniętej przestrzeni.
— A jeśli on ma rację? — powtórzyła i zamyśliła się nad pytaniem w podtekście: „Co można zrobić?”.
— Może da się sztucznie przywrócić nam nieświadomość. To pewnie poprawiłoby nasze szanse w dłuższej perspektywie. — Spojrzała na mnie, ze smętnym półuśmiechem w kąciku ust. — Tylko że to żadna wygrana, nie? Co za różnica, czy nie żyjemy, czy po prostu żyjemy i nie mamy o tym pojęcia?
Ile czasu trzeba, żeby taktyk nieprzyjaciela zauważył, że za działaniami żołnierzy stoi umysł Bates? Ile, żeby przejrzeć oczywistą logikę? Na froncie w naturalny sposób ściągałaby na siebie większość ognia: odstrzelcie jej głowę, zabijcie ciało. Lecz Amanda Bates jest nie tylko głową: jest wąskim gardłem i jej ciało nie ucierpi od odstrzelenia głowy. Jej śmierć tylko spuściłaby żołnierzy ze smyczy. Ileż razy bardziej śmiercionośne stają się te trepy, kiedy każdy bitewny odruch nie musi przechodzić przez biurokratyczny stos czekających na podstemplowanie papierów?
Koncepcja Szpindla była do niczego. Amanda Bates nie była politycznym ustępstwem: jej rola nie przeczyła faktom, mówiącym, że ludzki nadzór należy już do historii. Jej rola na tym polegała.
Była mięsem armatnim bardziej niż ja. Od zawsze. Musiałem przyznać, że po tylu pokoleniach generałów całe życie marzących o glorii atomowego grzyba to była całkiem skuteczna strategia odstręczania podżegaczy wojennych od bezsensownej przemocy. W armii Bates podjęcie walki oznaczało stanięcie na polu bitwy z wymalowaną na piersi tarczą strzelniczą.
Nic dziwnego, że jest tak przywiązana do pokojowych alternatyw.
— Przepraszam — powiedziałem cicho.
Wzruszyła ramionami.
— To jeszcze nie koniec. Dopiero pierwsza runda. — Wzięła głęboki wdech i wróciła do studiów nad mechaniką procy. — Rorschach nie starałby się ze wszystkich sił tak nas nastraszyć, gdybyśmy nie byli w stanie nic mu zrobić.
Przełknąłem ślinę.
— No tak.
— Czyli mamy jeszcze szansę. — Kiwnęła głową. — Mamy jeszcze szansę.
Demon poustawiał figury do ostatecznej rozgrywki. Niewiele mu zostało. Żołnierza dał na mostek. Zbędnych lingwistów i dyplomatów powsadzał z powrotem do trumien, poza zasięg wzroku.
Żargonautę zaś wezwał do siebie — nie miał cienia wątpliwości, że usłucham. I usłuchałem. Przyszedłem na rozkaz i zobaczyłem, że otoczył się twarzami.
Wszystkie, co do jednej, wrzeszczały.
Dźwięku nie było. Pozbawione ciał hologramy krążyły w milczących rzędach wokół bąbla, każdy wykrzywiony innym wyrazem bólu. Cierpiały, te twarze o tuzinie prawdziwych ras i dwakroć tylu hipotetycznych, odcieniu skóry od węglowego po albinoski, brwiach uniesionych lub pochyłych, perkatych i ostrych nosach, szczękach prognatycznych i cofniętych. Sarasti powołał do życia całe drzewo genealogiczne hominidów, zdumiewające rozmaitością rysów i przerażające jednostajnością wyrazu twarzy.
Morze udręczonych główek, wirujących na powolnych orbitach wokół mojego dowódcy-wampira.
— Rany, co to jest?
— Statystyki. — Sarasti wydawał się skupiony na obdzieranym ze skóry azjatyckim dziecku. — Allometria wzrostu Rorschacha za ostatnie dwa tygodnie.
— Ale to twarze…
Kiwnął głową, wpatrzywszy się w pozbawioną oczu kobietę.
— Średnica czaszki odwzorowuje masę całkowitą. Długość żuchwy — przepuszczalność elektromagnetyczną przy jednym angstremie. Każda ze stu trzydziestu charakterystyk twarzy przedstawia inną zmienną. Kombinacje wartości podstawowych i składowych są rozbijane na proporcje kilku cech. — Odwrócił się do mnie, delikatnie zezując w bok nagimi, lśniącymi oczyma. — Zdziwiłbyś się, ile szarych komórek specjalizuje się w analizie twarzy. Szkoda marnować ją na coś tak… nieintuicyjnego jak wykresy rezyduów czy tabele kombinacji.
Poczułem, że zaciskam zęby.
— A miny? Co one oznaczają?
— Ten program dostosowuje wyniki do użytkownika.
Galeria udręczonych błagała o litość.
— Jestem zoptymalizowany do polowania — przypomniał delikatnie.
— Myślisz, że nie wiem — powiedziałem po chwili.
Wzruszył ramionami, niepokojąco po ludzku.
— No, pytaj.
— Co chciałeś, Jukka? Chcesz mi udzielić kolejnej poglądowej lekcji?
— Omówić nasz kolejny ruch.
— Jaki ruch? Nawet nie możemy uciec.
— Nie. — Pokręcił głową, obnażając spiczaste zęby w wyrazie przypominającym ubolewanie.
— Dlaczego tyle czekaliśmy? — Całą moją ponurą buntowniczość diabli wzięli. Brzmiałem teraz jak przestraszone, błagalnie proszące dziecko. — Czemu po prostu nie zabraliśmy się za niego zaraz po przylocie, gdy był słabszy?
— Musieliśmy się czegoś dowiedzieć. Na przyszłość.
— Na przyszłość? Myślałem że Rorschach to nasienie dmuchawca. Po prostu go tutaj… przywiało.
— Przypadkiem. Ale wszystkie dmuchawce są klonami. I jest ich legion. — Kolejny uśmiech, w najmniejszym stopniu nieprzekonujący. — Może ssaki łożyskowe nie za pierwszym razem podbijają Australię.
— On nas zanihiluje. Nawet nie potrzeba mu tych plazmowych kul, rozwali nas na pył jednym z tych ślizgaczy. W sekundę.
— Ale on nie chce.
— Skąd wiesz?
— Też chce się czegoś dowiedzieć. Chce nas całych. To zwiększa nasze szanse.
— Ale nie na tyle, by wygrać.
To był dla niego bodziec. W tym momencie wujek Drapieżnik miał się uśmiechnąć z politowaniem nad moją naiwnością i powierzyć mi tajemnicę. „Przecież jesteśmy uzbrojeni po zęby”, miał powiedzieć. „Myślisz, że przylecielibyśmy aż tutaj na spotkanie z wielkim nieznanym, nie mając czym się bronić? Teraz mogę wreszcie ujawnić, że opancerzenie i broń stanowią ponad połowę masy statku…”.
To miał być jego bodziec.
— Nie — powiedział. — Wygrać nie wygramy.
— Czyli po prostu czekamy. Czekamy na śmierć przez kolejne… kolejne sześćdziesiąt osiem minut…
Sarasti pokręcił głową.
— Nie.
— Ale… — zacząłem.
— Aha — skończyłem po chwili.
Bo przecież dopiero co napełniliśmy sobie zbiorniki antymaterią. Tezeusz nie był wyposażony w broń. Tezeusz cały był bronią. A my naprawdę mieliśmy siedzieć tu przez kolejne sześćdziesiąt osiem minut i czekać na śmierć.
Ale kiedy nadejdzie, zabierzemy Rorschacha ze sobą.
Sarasti nic nie odpowiedział. Zastanawiałem się, co widzi, kiedy na mnie patrzy. Zastanawiałem się, czy za tymi oczyma faktycznie kryje się jakiś Jukka Sarasti, czy swoją przenikliwość, zawsze dziesięć kroków przed nami, zawdzięcza nie tyle fantastycznym zdolnościom analitycznym, ile wyświechtanej prawdzie, że dobrze pozna tylko swój swego.
Czyją stronę, myślałem, wziąłby automat?
— Masz jeszcze inne powody do obaw — powiedział.
Przysunął się do mnie; przysięgam, że wszystkie te przerażone twarze śledziły go oczami. Przez moment mi się przypatrywał, marszcząc skórę wokół oczu. Może to tylko jakiś bezmyślny algorytm przetwarzał wzrokowe dane wejściowe, korelował proporcje wymiarów i tiki twarzy, wpuszczając wszystko do wyjściowej procedury, niemającej więcej świadomości niż program statystyczny. Może w twarzy tego stwora nie było więcej iskry niż we wszystkich innych, w milczeniu lecących jego śladem i krzyczących.