— Czy Susan się ciebie boi? — zapytał stwór przede mną.
— Su… czemu miałaby?
— Ma w głowie cztery świadome istoty. Jest cztery razy bardziej świadoma od ciebie. Więc powinieneś być zagrożeniem.
— Nie, oczywiście, że nie.
— To czemu miałbyś widzieć zagrożenie we mnie?
I nagle przestałem się przejmować. Roześmiałem się w głos, mając minuty życia i nic do stracenia.
— Czemu? Może dlatego, że jesteś moim naturalnym wrogiem, ty skurwysynu. Może dlatego, że cię znam, że nie potrafisz nawet spojrzeć na żadne z nas, nie wysuwając przy tym pazurów. Może dlatego, że rozciąłeś mi rękę i zmaltretowałeś mnie bez powodu…
— Mogę sobie wyobrazić, jak to jest — powiedział cicho. — Nie zmuszaj mnie, żebym to zrobił jeszcze raz.
Zamilkłem natychmiast.
— Wiem, że twoja rasa nie jest z moją specjalnie zaprzyjaźniona. — W głosie, a może i na twarzy, miał zimny uśmiech. — Ale robię tylko to, co mi każecie. A ty, Keeton, racjonalizujesz. Bronisz. Odrzucasz nieprzyjemne prawdy, a jeśli nie dadzą się odrzucić, trywializujesz je. Stopniowane dowody nigdy cię nie zadowalają. Słyszysz plotki o holokauście, zaprzeczasz im. Widzisz dowody ludobójstwa, upierasz się, że nie jest aż tak źle. Temperatury rosną, topią się lodowce — wymierają gatunki — a ty oskarżasz plamy na słońcu i wulkany. Wszyscy są tacy, ale ty najbardziej. Ty i twój chiński pokój. Zamieniasz niezrozumienie w matematykę, odrzucasz prawdę, nawet nie wiedząc, jaka jest.
— Dla mnie to się dobrze sprawdzało. — Uderzyła mnie łatwość, z jaką ująłem moje życie w czasie przeszłym.
— Tak, jeśli twoim celem było przekazywać. Teraz musisz przekonać. Musisz uwierzyć.
Kryły się w tym implikacje, w które nie ośmielałem się uwierzyć.
— Twierdzisz, że…
— Nie wolno nam pozwolić, żeby ta prawda się stopniowo przesączała. Nie można dać ci szansy na rozbudowanie uzasadnień i murów obronnych. Muszą upaść w jednej chwili. Musisz być przytłoczony. Zdruzgotany. Trudno zaprzeczać ludobójstwu, kiedy siedzisz po szyję w poćwiartowanych trupach.
Pogrywał mną. Cały czas. Warunkował mnie, wywracając mi topologię na nice.
Wiedziałem, że coś się dzieje, ale nie wiedziałem co.
— Wszystko to bym przejrzał — powiedziałem — gdybyś nie kazał mi się angażować.
— Może nawet wyczytałbyś to ze mnie.
— A, to dlatego ty… — Pokręciłem głową. — Myślałem, że to dlatego, że jesteśmy mięsem.
— To też — przyznał Sarasti i spojrzał mi prosto w oczy.
Po raz pierwszy odwzajemniłem to spojrzenie. I wstrząsnęło mną zrozumienie.
Cały czas się zastanawiam, czemu nigdy tego nie widziałem. Przez tyle lat pamiętałem myśli i uczucia jakiejś młodszej, innej osoby, jakichś pozostałości po chłopcu, którego moi rodzice wycięli mi z głowy, żeby zrobić miejsce dla mnie. On był żywy. Miał bogaty świat. I choć umiałem przywoływać wspomnienia z tamtej świadomości, ograniczany moją własną, prawie nic w nich nie czułem.
Może „śnienie” to w gruncie rzeczy całkiem trafne słowo…
— Opowiedzieć ci wampirzą bajkę? — zapytał Sarasti.
— Wampiry mają bajki?
Wziął to pytanie za potaknięcie.
— Każą laserowi znaleźć ciemność. A skoro żyje w pomieszczeniu, które nie ma drzwi, okien, ani żadnego innego źródła światła, myśli, że to będzie łatwe. Ale gdzie tylko się obróci, widzi jasność. Każda ściana, każdy mebel, na który spojrzy, są jasno oświetlone. W końcu dochodzi do wniosku, że nie ma ciemności, że wszędzie jest światło.
— O czym ty, kurna, gadasz?
— Amanda nie planuje buntu.
— Co? Ty wiesz…?
— Nawet nie chce. Możesz ją zapytać.
— Nie… ja…
— Przecież cenisz sobie obiektywność.
To było tak oczywiste, że nawet nie chciało mi się odpowiadać.
Kiwnął głową, jakbym jednak odpowiedział.
— Syntetycy nie mogą mieć własnego zdania. Więc nawet jeśli wydaje ci się, że je masz, i tak należy do kogoś innego. Załoga tobą pogardza. Amanda chce, żebym zdał dowodzenie. „Ty” to połowa „my”. Odpowiednie słowo to chyba „projekt”. Chociaż… — przekrzywił głowę — …ostatnio się poprawiłeś. Chodź. Do śluzy wahadłowców. Czas wykonać zadanie.
— Ja…
— Masz przeżyć i zdać relację.
— Przecież robot…
— Może przekazać dane. Zakładając, że nic nie sfajczy mu pamięci, zanim odleci. Ale nie potrafi nikogo przekonać. Nie może przeciwstawić się racjonalizacjom i wyparciom. Nie będzie się liczył. A wampiry… — zawahał się — mają kiepskie umiejętności komunikacyjne.
Powinienem poczuć płytką, egoistyczną radość.
— Mówisz, że wszystko ode mnie zależy. Jestem tu, kurwa, nadwornym stenografem, ale wszystko ode mnie zależy.
— Tak. Wybacz mi to.
— Mam ci wybaczyć?
Sarasti machnął ręką. Zniknęły wszystkie twarze, oprócz dwóch.
— Bo nie wiem, co czynię.
Wieść rozniosła się po ConSensusie, zanim Bates wypowiedziała ją głośno: nie trzynaście ślizgaczy wysunęło się o czasie zza Big Bena. Szesnaście. Dwadzieścia osiem.
Coraz więcej.
Sarasti mlaskał, gdy razem z Bates próbowali dorównać wrogowi. Ekrany taktyczne wypełniały się świetlistymi, wielokolorowymi nitkami, zawiłą jak sztuka plątaniną stale korygowanych prognoz. Włókna spowijały Bena jak kokon z przędzy. Tezeusz zaś był nagą kreseczką w średniej odległości.
Spodziewałem się, że pewna liczba tych linii przebije nas jak igła owada. Jednak, co zadziwiające, żadna aż tak nie trafiała — choć prognozy sięgały zaledwie na dwadzieścia pięć godzin w przyszłość, a jaką taką wiarygodność miały przez połowę tego. Nawet Sarasti i Kapitan nie sięgali myślą aż tak daleko przy żonglowaniu tyloma piłeczkami. Stanowiło to jednak minimalną odrobinę pociechy: że te pędzące molochy nie mogą tak po prostu sięgnąć i rozgnieść nas bez ostrzeżenia. Wyraźnie musiały wchodzić na taką krzywą z wysiłkiem.
A po nurkowaniu Rorschacha zaczynałem już myśleć, że prawa fizyki nie obowiązują.
Jednak te trajektorie przechodziły już dość blisko. Za następnym okrążeniem co najmniej trzy ślizgacze miną nas o sto kilometrów.
Sarasti sięgnął po strzykawkę, do twarzy napływała mu krew.
— No, lecimy. Przygotowaliśmy Charybdę, kiedy byłeś obrażony.
Strzelił sobie porcję w szyję. Wpatrzyłem się w ConSensus, zahipnotyzowany jasną zmienną siecią, jak ćma latarnią.
— No już, Siri.
Wypchnął mnie ze swojej kajuty. Popłynąłem w korytarz, chwyciłem jakiś stopień — i zatrzymałem się.
Na kręgosłupie roiło się od trepów, patrolujących przestrzeń powietrzną, strzegących maszyn fabrykatora i śluz, trzymających się szczebli drabin jak gigantyczne insekty. Sam kręgosłup powoli, w ciszy, się wydłużał.
Potrafi coś takiego, przypomniałem sobie. Jego fałdy napinały się i rozluźniały jak mięśnie — mógł urosnąć nawet do dwustu metrów, żeby zmieścić jakiś nagle potrzebny większy hangar czy laboratorium.