Albo większą armię. Tezeusz powiększał pole bitwy.
— Chodź. — Wampir skierował się ku rufie.
Bates, gdzieś na dziobie, przerwała nam.
— Coś się dzieje.
Minął nas awaryjny panel dotykowy, przyczepiony przylgami do rozszerzającej się grodzi. Sarasti chwycił go i wystukał parę poleceń. Na grodzi wyświetliła się transmisja od Bates: mały skrawek Big Bena, równikowy kwadrant o boku zaledwie paru tysięcy kilosów, widziany w szerokim paśmie elektromagnetycznym. Kłębiły się tam chmury, zasupłane w cyklon wirujący niemal za szybko, jak na czas rzeczywisty. Nakładka opisywała cząstki naładowane, kreślące ciasną spiralę Parkera. Zdradzały, że ku górze idzie olbrzymia masa.
Sarasti mlasnął.
— Można włączyć tensory? — zapytała Bates.
— Jest tylko optyczna. — Sarasti wziął mnie za rękę i bez wysiłku pociągnął ku rufie. Obraz sunął po grodzi razem z nami: tymczasem siedem ślizgaczy wystrzeliło z chmur, nierówny krąg strumieniowych naddźwiękowców parł, rozżarzony, w przestrzeń. ConSensus natychmiast kreślił ich trajektorię; świetliste łuki unosiły się nad naszym statkiem jak pręty klatki.
Tezeusz się zatrząsł.
Trafiony, pomyślałem. Powolny wzrost kręgosłupa dostał nagłego kopa: plisowana powłoka szarpnęła i przyspieszyła, mijając moje wyciągnięte palce, a zamknięty właz ruszył naprzód…
Ruszył do góry.
Ściany wcale się nie poruszały. To my spadaliśmy, a wokół nagle rozjęczały się alarmy.
Coś prawie wyrwało mi ramię ze stawu: Sarasti jedną ręką chwycił się szczebla, drugą sięgnął i złapał mnie, zanim obaj rozsmarowaliśmy się na fabrykatorze. Zwisaliśmy. Musiałem ważyć ze dwieście kilogramów; dziesięć metrów pod moimi stopami dygotała podłoga. Statek jęczał. Kręgosłup wypełnił się zgrzytem skręcanego metalu. Roboty Bates łapały się go szponiastymi stopami.
Sięgnąłem ku drabinie. Zrobiła unik: statek zginał się w połowie i „dół” zaczął już wchodzić na ścianę. Lecieliśmy z Sarastim ku środkowi kręgosłupa, jak segmentowe wahadło.
— Bates! James! — ryknął wampir. Chwyt na moim przegubie osłabł, przesunął się. Wyciągnąłem się ku drabinie, zakołysałem, złapałem.
— Susan James zamknęła się na mostku i wyłączyła automatyczne procedury przejęcia kontroli. — Nieznajomy głos, płaski i beznamiętny. — Dokonała nieautoryzowanego włączenia ciągu. Rozpocząłem procedurę kontrolowanego wyłączenia reaktora; zwracam uwagę, że główny napęd będzie niedostępny przez przynajmniej dwadzieścia siedem minut.
To statek, zrozumiałem. Jego spokojny głos wybijał się ponad alarm. Kapitan we własnej osobie. Kapitan do wszystkich.
To dopiero było niezwykłe.
— Mostek! — warknął Sarasti. — Kanał głosowy!
Ktoś tam coś krzyczał, ale nie słyszałem co.
Sarasti bez ostrzeżenia puścił się.
Runął ukośnie, zamazany. Gródź rufowa naprzeciwko czekała, by zmiażdżyć go jak owada. Za pół sekundy połamie sobie nogi, o ile nie zabije się na miejscu…
Lecz nagle znów staliśmy się nieważcy, a Jukka Sarasti, z purpurową twarzą, sztywnymi kończynami, miał pianę na ustach.
— Reaktor wyłączony — zameldował kapitan.
Sarasti odbił się od ściany.
Ma atak, zdałem sobie sprawę.
Puściłem drabinę i odepchnąłem się ku rufie. Tezeusz zakołysał się krzywo wokół mnie. Sarasti unosił się, miotany konwulsjami, z jego ust wydobywały się urywane mlaśnięcia, syknięcia i rzężenie. Oczy miał tak wytrzeszczone, jakby nie miały powiek. Źrenice były punkcikami lustrzanej czerwieni. Mięśnie twarzy drgały, jakby usiłowały z niej odpełznąć.
Roboty bitewne za nami i przed nami utrzymywały pozycje, nie zwracając na nic uwagi.
— Bates! — wrzasnąłem wzdłuż kręgosłupa. — Potrzebna pomoc!
Wszędzie kąty proste. Szwy na płytach pancerza. Ostre cienie i wystające elementy na powierzchni każdego trepa. Macierz 2x3 prostokątnych wcięć o czarnych obrysach, unosząca się tuż nad głównym obrazem ConSensusa — dwa wielkie, przecinające się krzyże dokładnie tam, gdzie wisiał przed chwilą Sarasti.
To niemożliwe. Dopiero co brał antyeuklidesy, sam widziałem. Chyba że…
Ktoś się dobrał do jego leków.
— Bates! — Powinna mieć łączność z trepami, a one zareagować na pierwszą oznakę problemów. Powinny już wlec dowódcę do ambulatorium. Czekały, obojętne i nieruchome. Wbiłem wzrok w najbliższego. — Bates, jesteś tam? — A potem, na wypadek gdyby jej nie było, przemówiłem do samego trepa: — Jesteś autonomiczny? Przyjmujesz rozkazy głosowe?
Roboty przyglądały się ze wszystkich stron; Kapitan naśmiewał się ze mnie głosem udającym alarm.
Ambulatorium.
Pchałem. Ręce Sarastiego trzepały bezładnie o moją głowę i ramiona. Przetoczył się naprzód, bokiem, centralnie zderzając się z ruchomym ekranem ConSensusa, odbił się ku kręgosłupowi. Kopnąłem, poleciałem za nim…
…dostrzegając coś kątem oka…
…odwróciłem się…
…a pośrodku ConSensusa, ze skłębionej powierzchni Bena wyskoczył Rorschach, jak wieloryb ponad fale. To nie było tylko poszerzone o elektromagnetykę pasmo: on naprawdę się żarzył, głęboką gniewną czerwienią. Rozjuszony, rzucił się w kosmos, wielki jak górski łańcuch.
Kurwa kurwa kurwa.
Tezeusz się zachybotał. Światła mignęły, zgasły, znów się zapaliły. Obracająca się gródź pacnęła mnie w plecy.
— Przejście na zasilanie awaryjne — oznajmił spokojnie Kapitan.
— Kapitanie! Sarasti padł! — Kopnąłem najbliższą drabinę, zderzyłem się z trepem i popłynąłem w przód, ku wampirowi. — Bates nie… co mam robić?
— Moduł nawigacyjny wyłączony. Nerwy obwodowe prawej burty wyłączone.
On nawet nie mówi do mnie, uświadomiłem sobie. Może to w ogóle nie Kapitan. Może to czysty odruch: wypluwające publiczne obwieszczenia drzewo dialogowe. Może Tezeusz już jest po lobotomii. Może gada tylko jego pień mózgu.
Znów ciemność. Potem migotanie.
Jeśli Kapitan zginął, mamy przesrane.
Jeszcze raz popchnąłem Sarastiego. Alarm wciąż jęczał. Bęben miałem dwadzieścia metrów przed sobą; BioMed tuż za tym zamkniętym włazem. Pamiętałem, że wcześniej był otwarty. Ktoś go zamknął w ostatnich dwudziestu minutach. Na szczęście Tezeusz nie miał zamków na drzwiach.
Chyba że Banda zabarykadowała je przed opanowaniem mostka…
— Wszyscy zapiąć pasy! Uciekamy stąd!
Kto, do cholery…?
Kanał głosowy na mostek. Susan James, krzycząca tam. Albo ktoś inny, nie bardzo mogłem rozpoznać ten głos…
Dziesięć metrów do mostka. Tezeusz znów szarpnął, spowolnił obrót. Ustabilizował się.
— Niech ktoś włączy ten pieprzony reaktor! Ja mam tu tylko silniczki korekcyjne!
— Susan? Sascha? — Znalazłem się przy włazie. — Kto mówi? — Pchnąłem nieprzytomnego Sarastiego i wyciągnąłem rękę, żeby otworzyć właz.
Żadnej reakcji.
W każdym razie nie z ConSensusa. Za plecami usłyszałem stłumiony pomruk, dosłownie ułamek sekundy za późno dostrzegłem złowrogie przesunięcia cieni. Odwróciłem się w samą porę, by ujrzeć, jak trep unosi zaostrzoną końcówkę — zakrzywioną jak bułat — nad głową Sarastiego.
Odwróciłem się w samą porę, by ujrzeć, jak zanurza się w jego czaszce.
Zamarłem. Metalowa trąbka cofnęła się, ciemna i oślizła. Boczne szczękonóżki zaczęły podgryzać podstawę czaszki Sarastiego. Ciało, z przeciętym rdzeniem, nie szarpało się już; drgało tylko, worek zalanych szumem mięśni i nerwów motorycznych.