Выбрать главу

Bates.

To był jej bunt. Nie, ich bunt — Bates i Bandy. Wiedziałem. Wyobraziłem sobie. Ja wiedziałem, że to się stanie.

A on mi nie uwierzył.

Światła znów zgasły. Alarm zamilkł. ConSensus skurczył się do migocącego zawijasa na grodzi i zniknął; w ostatniej chwili coś w nim dostrzegłem, ale nie chciałem tego zrozumieć. Słyszałem, że oddech więźnie mi w gardle, czułem idące przez mrok kanciaste potwory. Na wprost mnie coś rozbłysło, krótkie, jaskrawe staccato w pustce. Dostrzegałem kontury jakichś niewiarygodnych krzywych i krawędzi. Bzyknięcia zwarć w obwodach. Gdzieś niedaleko zderzały się niewidoczne metalowe przedmioty.

Za mną otworzył się właz do bębna. Gdy się odwracałem, niespodziewanie uderzył mnie promień ostrego chemicznego światła, rozjaśniając mechaniczne szeregi za mną; jednocześnie odpięły się od mocowań i uniosły swobodnie w przestrzeni. Ich stawy szczękały unisono.

— Keeton! — zawołała Bates, przepływając przez właz. — Cały i zdrowy? Chemiczna lampa płonęła na jej czole. Zamieniała wnętrze kręgosłupa w kontrastową mozaikę, same jasne powierzchnie i ostre ruchome cienie. Zalała blaskiem trepa, który zabił Sarastiego; robot odbił się od wiązki, nagle tajemniczo bezwładny. Oświetliła Sarastiego. Trup obracał się powoli wokół własnej osi. Od głowy odrywały się kuliste karmazynowe paciorki, jak krople wody z przeciekającego kranu. Rozchodziły się otwartą spiralą, podświetlaną czołówką Bates; spiralne ramię pełne ciemnorubinowych słońc.

Cofnąłem się.

— Ty…

Odepchnęła mnie na bok.

— Nie zasłaniaj włazu, chyba że chcesz przejść. — Wzrok miała utkwiony w stojących w szeregu trepach. — Muszą być na linii wzroku.

Odbijaliśmy się w rzędach szklistych oczu wzdłuż korytarza, kolejno oświetlanych i znów zapadających w mrok.

— Zabiłaś Sarastiego.

— Nie.

— Ale…

— Jak myślisz, Keeton, kto to wszystko wyłączył? Całe to cholerstwo poszło w diabły, ledwo mi się udało włączyć autodestrukcję. — Na moment mocno skupiła na czymś wzrok; daleko wzdłuż kręgosłupa ocalałe roboty rozpoczęły misterny wojskowy balet, ledwo widoczne w ruchomym stożku czołówki.

— Lepiej — powiedziała Bates. — Nie powinny już szaleć. O ile nie oberwiemy niczym mocniejszym.

— A czym teraz dostajemy?

— Błyskawicami. EMR — Roboty podpłynęły do fabrykatora i wahadłowców, zajmując strategiczne pozycje wzdłuż rury. — Rorschach zgromadził jakiś potworny ładunek i teraz, kiedy przelatuje między nami któryś ze ślizgaczy, to iskrzy.

— Cooo, na taką odległość? Myślałem, że… ciąg…

— Popchnął nas w złą stronę. Lecimy do środka.

Trzy trepy podpłynęły do nas na wyciągnięcie ręki. Wzięły na cel otwarty właz do bębna.

— Mówiła, że próbuje uciec… — przypomniałem sobie.

— Ale spieprzyła.

— Aż tak bardzo? Niemożliwe. — Wszyscy mieliśmy uprawnienia do ręcznego pilotażu. Na wszelki wypadek.

— Nie w przypadku Bandy — powiedziała Bates.

— Ale…

— Ona chyba ma w głowie kogoś nowego. Parę podmodułów spięło się razem i jakimś sposobem obudziło, czy coś, nie wiem. Ale ten ktoś po prostu spanikował.

Oślepiająca jasność ze wszystkich stron. Listwy świetlne kręgosłupa zamigotały i wreszcie zapaliły się równo, na pół zwykłej mocy.

Tezeusz kaszlnął szumem i przemówił:

— ConSensus jest wyłączony. Reak…

— Widziałem coś — powiedziałem. — Zanim zgasł ConSensus.

— Taa.

— To były…?

Zatrzymała się przy włazie.

— Pewnie.

Widziałem wężydła. Całe setki, żeglujące nago przez próżnię, z rozpostartymi ramionami. Przynajmniej niektórymi.

— Trzymały…

Bates skinęła głową.

— Broń. — Na moment skupiła wzrok gdzieś w oddali. — Pierwsza fala atakuje dziób. Bąbel i dziobową śluzę. Druga idzie na rufę. Hm. Ja bym zrobiła odwrotnie.

— Jak daleko?

— Daleko? — Uśmiechnęła się słabo. — Siri, one już są na kadłubie. Wkraczamy do walki.

— Co mam robić? Co mam robić?

Wbiła wzrok w coś poza mną i rozszerzyła oczy. Rozdziawiła usta.

Ktoś za moimi plecami ścisnął mnie za ramię i odwrócił.

Sarasti. Martwe oczy gapiły się z czaszki rozpękniętej jak nadziewany melon. Kropelki krzepnącej krwi kleiły się do włosów i skóry niczym opite kleszcze.

— Idź z nim — powiedziała Bates.

Sarasti mruknął i mlasnął nieartykułowanie.

— Co… — zacząłem.

— Już. To rozkaz. — Bates odwróciła się do włazu. — Będziemy cię osłaniać.

Wahadłowiec.

— Ty też.

— Nie.

— Czemu nie? One lepiej walczą bez ciebie, sama mówiłaś! To nie ma sensu!

— Keeton, nie mogę zostawić sobie żadnej furtki, wtedy wszystko traci sens. — Pozwoliła sobie na nieznaczny smutny uśmiech. — No, przebiły się. Idź.

Odpłynęła, budząc za sobą nowe alarmy Gdzieś z dala, z dziobu dobiegł szelest zatrzaskujących się śluz w grodziach.

Żywe zwłoki Sarastiego zagulgotały i pchnęły mnie wzdłuż kręgosłupa. Cztery kolejne trepy przepłynęły gładko mimo nas i zajęły pozycje z tyłu. Spojrzałem przez ramię, w samą porę, by zauważyć, że wampir zrywa ze ściany panel dotykowy. Lecz to oczywiście wcale nie był Sarasti. To był Kapitan — cokolwiek z niego zostało w tym momencie walki — wykorzystujący we własnych celach jeden z peryferyjnych interfejsów. Z karku Sarastiego ostentacyjnie sterczał port optyczny, tam gdzie przedtem wchodził kabel; przypomniałem sobie przeżuwające szczękonóżki robota.

Za plecami rozległy się dźwięki broni i rykoszetów.

Posuwaliśmy się naprzód, a trup cały czas pisał coś jedną ręką. Przez chwilę zastanawiałem się, czemu po prostu nie mówi, potem zerknąłem na szpikulec w mózgu — ośrodek mowy Sarastiego na pewno był jedną miazgą.

— Czemu go zabiłeś? — zapytałem.

Zadźwięczał całkiem nowy alarm, gdzieś w bębnie. Nagły powiew szarpnął mnie w tył, w następnej sekundzie zniknął z odległym brzęknięciem.

Zwłoki uniosły panel dotykowy, wyświetlający klawisze i pole tekstowe: Atak. Nie kntrol.

Znaleźliśmy się przy śluzie. Roboty-żołnierze przepuściły nas, skupione na czymś innym.

Idz — napisał Kapitan.

W oddali ktoś wrzasnął. Daleko w górze kręgosłupa zatrzasnął się właz; odwróciwszy się, dostrzegłem przy nim dwa spawające trepy. Miałem wrażenie, że poruszają się szybciej niż kiedykolwiek. Ale może to tylko wyobraźnia.

Wrota prawej śluzy odsunęły się. Zamrugały wewnętrzne światła Charybdy, blask rozproszył się w korytarzu; w porównaniu z nim awaryjne lampki wydały się jeszcze ciemniejsze. W kabinie prawie nie było miejsca — tylko jedna otwarta trumna, wtłoczona między zbiorniki z paliwem, płynem chłodzącym oraz ogromne, dorobione niedawno absorbery wstrząsów. Charybda została przystosowana do dużych przyspieszeń i dużego zasięgu.

I do mnie.

Zwłoki Sarastiego ponaglały mnie z tyłu. Odwróciłem się ku nim.

— Czy to w ogóle był on?

Idź.

— Powiedz mi. Czy on w ogóle mówił za siebie? Decydował sam? Czy my w ogóle wykonywaliśmy jego rozkazy, czy przez cały czas były twoje?